Artysta musi poruszać
Rozmowa z Krzysztofem Majchrzakiem- Udało mi się zarazić moich studentów niechęcią do kłamstwa, do szkolnej rutyny, którą często pasą się ich oceny w indeksie - mówi Krzysztof Majchrzak w rozmowie z Patrykiem Kenckim w miesięczniku Teatr.
Czy mógłbyś kogoś nazwać swoim nauczycielem lub mistrzem?
Mógłbym! Moim mistrzem był Witek Zatorski. Można powiedzieć, że miałem szczęście na niego trafić. Uczył przez cztery semestry w łódzkiej filmówce, akurat wtedy, kiedy zdałem do tej szkoły. Przypadek? Niektórzy ezoterycznie, mistycznie nastawieni do rzeczywistości mówią, że nie ma przypadków. W tym wypadku byłbym skłonny im wierzyć. Te cztery semestry ukształtowały mnie nie tylko jako aktora, ale i jako człowieka. Co więcej: to, co zacząłem wygrywać po wykładach z nim na fortepianie - co mówiłem o muzyce mojemu synowi - było nasycone jego obecnością! Jego, mówiąc skrótem, know-how. I wiem, że nauczyciel tak zwanych sztuk performansu: wiolinistyki, pianistyki, tańca czy śpiewu, to nauczyciel życia. Życia z całym spektrum jego właściwości i problemów. Ze wszystkimi "danymi egzystencji": upływem czasu - raz, perspektywą śmierci - dwa, naszą ostateczną egzystencjalną samotnością - trzy i wreszcie cztery - całkowitą odpowiedzialnością za kształtowanie własnego losu. Jeśli się uwzględni to wszystko jako cztery boki kwadratu - to w tej zamkniętej przestrzeni znajdziemy naukę o właściwościach życia. Wszelkie pomijanie tego faktu owocuje kształceniem pretensjonalnych indywiduów, jakby powiedział Stanisław Ignacy Witkiewicz, w moim sercu istniejący jako Staś.
Myślę, że Twój styl aktorski kształtował się również w toku pracy.
Jeżeli już mówić o jakimś stylu, to pora chyba powiedzieć o dwóch metodach kształcenia: metodzie "co" i metodzie "jak". Te metody poruszają się na kursie kolizyjnym, i nie myślę tu o takim, dosyć banalnym, zjawisku, że na scenie lepiej "być", niż "grać", pokazywać. Myślę o czymś o niebo prostszym! Że ról się nie buduje, tylko bada się ich potencje! To rozkosznie niekończąca się praca! Tak więc badanie przestrzeni postaci nakłada na twórcę inne obowiązki. To inny charakter pracy i diametralnie inny kierunek niż budowanie znienawidzonej przeze mnie i wciąż wyszydzanej ekspresji. Boski Lee Strasberg, któremu bardzo dowierzam, podczas polemik z ludźmi teatru rapsodycznego, którzy krzyczeli na niego, że ważna jest ekspresja, ekspresja, ekspresja, wyraz, wyraz, wyraz, stawał wkurwiony i mówił: "Przepraszam, ekspresja tak, ale ekspresja czego? Wyraz tak, ale, przepraszam, wyraz czego?". "Co" jest wielkim panem! "Jak" czy seria "jaków" jest jego nędznym sługą. "Co" jest jedno, "jaków" tysiące". Dowiedz się "co", a pojawi się tysiąc "jaków"! Natomiast zaczynanie od "jak" miesza człowiekowi w głowie, sprawia, że miast być świadomym twórcą gotowym na spotkanie z drugim człowiekiem, jest pretensjonalnym idiotą z bohemy. I wypija na rynku krakowskim szampana z pantofelka swojej bogdanki, białym szalem moszcząc jej drogę z dorożki na Błonia
A zatem postawiliśmy na jednej szali "być", a na drugiej "grać". Ale żeby być, to najpierw trzeba się chyba ukształtować?
Tak!!! I nie wyobrażam sobie, żeby edukacja duchowa i mentalna to było coś, co można ukończyć. To stawia istotę twórczą w obliczu zupełnie innych obowiązków. Mianowicie: ciekawości nieustannej. Badania zjawiska. Badania syndromu. Badania wpływu tego syndromu na życie społeczne. A więc Levinasowsko-Buberowskie ja-ty-ty-ja. A czym jest aktorstwo, jak nie nieustannym ja-ty-ty-ja?
Czyli zajmowanie się człowiekiem?
A co najważniejsze: drugim! Oto ja, konstruując swoją wypowiedź - komunikuję się z drugim. Tak więc, jak się domyślasz, ta droga wiedzie jednocześnie przez mękę permanentnych korekt, bo nie znosi kompromisów, ale jest też równocześnie w rajski sposób szczęśliwa. To nie jest, stanowczo, droga zaprasowywacza tandetnych, rapsodycznych formuł Czasem ktoś mówi: "Ona tak pięknie, jako ta Judyta, krzyczała", ale przychodzi do teatru człowiek, którego ja szanuję, taki od kopania rowów, i mówi, że ta czarna pani, która się tak drze - w ogóle go nie obchodzi No i co on ma robić, biedny? Mam go wyprosić z teatru, bo się nie zna? Nie. To ta kretynka się nie zna. A ten człowiek się zna. Ma parę oczu i serce po właściwej stronie. Ma mamę i babcię, które nauczyły go miłości do świata. Jeżeli ta kretynka nie umie mówić do chłopaka z łopatą - jest bezużyteczna. W ogóle skoro już mówimy o bezużyteczności w kontekście metody, to pora odwołać się do drugiej kategorii: artysta! Specjalnie przez małe a. Jako zawód, jako fach, jako kwalifikacja zawodowa. Kim on mianowicie jest? Kim on jest naprawdę? No bo, powiedz, co robi hydraulik? Udrażnia systemy wodne, prawda? Co robi drwal? Pozyskuje tkankę drzewną, tak? Co robi chirurg? Co robi górnik? Co robi policjant? Co robi żołnierz jednostki specjalnej? Wiemy, prawda?! A co robi artysta? I tu mamy kłopot To znaczy ja nie mam kłopotu i od razu odpowiadam: porusza. Jeżeli nie porusza, to mam pytanie, dlaczego nie jest drwalem, chirurgiem, żołnierzem jednostki specjalnej bądź górnikiem, który pozyskuje węgiel? Co on, kurwa, robi?! Od czego on jest? Od picia szampana z trzewiczków swoich narzeczonych czy od poruszania? Jeżeli aktor, artysta, tancerz, pianista, mim, śpiewak operowy nie porusza, to jest pieprzonym nierobem, egoistyczną bestią, pretensjonalnym durniem i szkodnikiem społecznym. Nie myśl, że przeze mnie przemawia jakaś stachanowszczyzna, że każdy powinien coś produkować. Nie! Ale każdy artysta powinien produkować poruszenie!
Jeżeli porusza, to znaczy, że ukazuje człowiekowi jego głębię i że go zmienia?
Tak! Zmienia! To cudowna konstatacja! Właśnie: zmienia. Teraz rozumiesz - jeżeli przyjmiesz takie podstawowe kryterium użyteczności, to pojawia się pytanie: jakie są obowiązki? Tych obowiązków jest sporo. Trzeba dowiedzieć się dużo o człowieku jako o istocie. I o sobie. Badać te przestrzenie. Żeby wieczorem, kiedy Cię zobaczę w teatrze jako mojego widza, ugościć Cię poruszeniem. Jeśli nie poruszam, to możesz powiedzieć: "Wypieprzaj z mojego życia, ty pretensjonalny durniu! Ja jestem literaturoznawcą, teatrologiem, piszę eseje, piszę książki, pracuję w konkrecie. Konkret! A ty w czym pracujesz?". Masz prawo potraktować mnie z buta, jak mówią na ulicy. Otóż właśnie. Przedstawiłem tu syntezę obowiązków czekających pedagoga i artystę. Artysta! To słowo jest obarczone taką masą pretensjonalnego śmiecia, że nie mogę już na nie patrzeć.
Od sześciu lat pracujesz na Wydziale Aktorskim warszawskiej Akademii Teatralnej. Miałem przyjemność oglądać przygotowane pod Twoją opieką egzaminy. W końcu również dyplom zrealizowany w tym roku. Czy masz poczucie, że udaje Ci się nauczyć swoich studentów bycia artystą, bycia człowiekiem?
Udały mi się przede wszystkim dwie rzeczy. Po pierwsze - wpoić zasadę: "Nie musimy się kochać, ale musimy kochać to, co robimy! Zbudować wspólnotę". Stworzyłem wspólnotę, której działanie polega na wiedzy o tym, jak wspomagać się w pracy. Na świadomości, że ważne jest: "W jaki sposób przydajecie się innym? Czy jesteście piękni w bezinteresowności?". Po drugie, dałem im zaznać wolności. Wolności tworzenia, wolności badania. Bycia w epicentrum wypadków twórczych i bycia autonomicznym czynnikiem tworzenia. Nie masą czy magmą w ręku choreografów, reżyserów, tylko autonomicznym, integralnym bytem, który uczestniczy w procesie twórczym jako podmiot. Nawiasem mówiąc, ciągle przereklamowana jest rola reżysera. Aktorzy są używani jako mięso armatnie, czy jako massa tabulettae, używając farmaceutycznej nomenklatury, jako coś mało istotnego, co ma wypełnić tabletkę. Aktor, który ma tylko wypełnić piękną wizję reżysera czy scenarzysty Myślę, że moim studentom byle frajer nie podskoczy, bo zaraz go odeślą na podwórko śmieszności. Jeśli ktoś nie będzie dysponował danymi, które momentalnie ułatwią im i umożliwią dialog równego człowieka z równym człowiekiem, w pełni partnerski jak wspinaczka wysokogórska, to wiem, że będzie miał z nimi biedę. Jeżeli ktoś typu Strzępka - Demirski będzie im kazał zdejmować majtki, żeby pokazać gołe jaja, to będzie miał kłopot! Udało mi się też zarazić ich niechęcią do kłamstwa, do szkolnej rutyny, którą często pasą się ich oceny w indeksie. Co to, cholera, znaczy czwórka czy piątka? W kilku ważnych uczelniach artystycznych już od dawna nie ma ocen. Numerkami oceniać pracę artysty?! Brednia! Poza tym, co to jest rok selekcyjny? Przecież cechy i predylekcje studentów muszę rozdmuchiwać niczym żar w ognisku. A opiekować się tą substancją można jedynie za pomocą recenzji. Nie ocen! Dajmy na to: "Doszliśmy do wniosku, że fajnie grasz koncert Czajkowskiego, ale w trzeciej części, wiesz bracie, nie było przyczynowo-skutkowości. Grałeś, bracie, sam tekst muzyczny". Duszy artysty powinna dotyczyć recenzja, a nie ocena. Gdy ktoś oddaje swoje życie jakiemuś produktowi, to ocena jest czymś żenującym i niestosownym. Od początku w tej szkole wszystkim zawsze stawiam piątkę. Dlatego, że przychodzili. Że byliśmy razem. Że walczyliśmy razem. Idźcie, bracie, siostro, dalej tą ścieżką szczęśliwie.
Przygotowany pod Twoją opieką dyplom Ecce homo!!! jest bez wątpienia poruszający. Niezwykłość tego przedstawienia wiąże się z przemawianiem przez aktorów językiem podobnym do ich własnego. Ale również z tym - ciężko mi znaleźć określenie na ten rodzaj aktorstwa - że samych siebie wytwarzają.
Tak! Wytwarzanie siebie w obliczu działań, innych ludzi i koincydencji! Wytwarzanie siebie! Dokładnie do tego zmierzaliśmy. Na przykład ja wpływam teraz na Ciebie, kiedy mówię ten tekst. Jeżeli nie wpływam - porażka. I to jest przyczynowo-skutkowość. Robimy to dla zmieniania, choćby kształtu naszej rozmowy. Strach pomyśleć, że w akademiach świata egzystują jeszcze pogrobowcy romantycznego recytowania!
Punktem wyjścia w pracy nad przedstawieniem był tekst Irvina D. Yaloma Kuracja według Schopenhauera, ale został on w większości przekształcony. Był tylko pretekstem do stworzenia spektaklu?
Tak. Na bazie tego tekstu powstał scenariusz mojego pomysłu. Po prostu: figury z książki na scenie okazały się impotentne! Jednak o pracy Yaloma myślę z największym szacunkiem, bo to on wprowadził mnie w świat, który stał się bliski mojemu sercu. Za uruchomienie tych poszukiwań z całego serca mu dziękuję. Znam Yaloma także z innych książek, takich jak Kat miłości czy Kiedy Nietzsche szlochał. To nie jest tak zwane wielkie pióro, ale facet kopie ekstremalnie głęboko. I to wystarcza. Tu nie chodzi o jakość prozy. Tu chodzi o głębokość penetracji.
W Twoim przedstawieniu psychoterapia jest fabularną ramą, na której dojrzeć można ornamenty filozoficzne Istotą spektaklu jest jednak sama natura ludzka i relacje pomiędzy ludźmi. Jego mottem jest caritas, czyli miłość, miłosierdzie, szacunek.
Miłość, miłosierdzie, szacunek. Taka triada. W ten sposób o tym myślę. Ale nie to było moim marzeniem. Marzeniem było przedstawienie rezultatów moich czteroletnich studiów nad Dostojewskim. Chciałem spotkać mojego brata i siostrę na widowni z człowiekiem, którego spotkałem u Dostojewskiego w Notatkach z podziemia czy w Śnie śmiesznego człowieka. Chodziło mi o przeprowadzenie paraleli w stosunku do każdego ludzkiego losu. Bo człowiek oznacza: bycie podziemnym! Każdy człowiek jest podziemny. Nie ma człowieka nadziemnego. Ta podziemność człowieka w siedmiu ósmych organizuje jego egzystencję. Na podstawie wszystkich dzieł Dostojewskiego chciałem przygotować przedstawienie Fiodor Dostojewski - Iluminacje. I to marzenie spełniłem, pisząc scenariusz na podstawie tekstu Yaloma. Zająłem się podziemnością człowieka. Nie tym, co widać - tym, czego nie widać. Jego duchową biedą, poczuciem kompromitacji wobec samego siebie, dziecięcym posikaniem, megalomanią, śmiesznością i wreszcie: cały czas wymagającą przytulenia rozpaczą. Taki jest człowiek. Ecce homo. Podziemny. To Fiodor Dostojewski naprowadził mnie na Yaloma. Ale do Dostojewskiego wrócę.
Psychoterapia jest próbą dążenia do prawdy. Czy można to powiedzieć również o pracy nad tym spektaklem?
No właśnie! Gdzie jest punkt zero? Jeżeli chcesz podskoczyć do góry, musisz poczuć oparcie pod stopami. Gdzie u człowieka jest podstawa, punkt zero, dzięki któremu - o paradoksie! - można się wznosić wyżej? Bez zera nie ma prawdy i samoświadomości, dostrzeżenia problemu czy potrzeby zmian. W kółko tkwimy za różnymi kurtynkami. Postanowiłem je pozrywać.
Na koniec chciałem Ci jeszcze zadać pytanie dotyczące naszych absolwentów. Z jednej strony stoi przed nimi świat fałszu, iluzji i symulacji. Z drugiej strony dzięki Tobie mogli się zetknąć z prawdziwą, obnażoną rzeczywistością. Jak sądzisz, czy udało Ci się przygotować ich na kontakt ze światem?
Nie wiem. To wielka odpowiedzialność. Co oni teraz zrobią?! Czy to, co im przyniosłem, będzie powodowało, że ich plecak będzie lekki czy ciężki? Nie wiem. Jednak uczciwość nie pozwalała mi zachować się inaczej niż ekstremalnie. To tak, jak jest z twoim dzieciakiem! Wychowujesz, wychowujesz Aż w pewną ciemną, jesienną noc zostawiłem mojego syna Maćka w bursie w Katowicach i wracając stamtąd, całą drogę płakałem. Po prostu zdeponowałem dziecko dorosłemu światu. Tyle.