Bękarty wojny
"Dziki Wschód" - aut. Przemysław Pilarski - reż. Jerzy Jan Połoński - Teatr Miejski w Gliwicach - 2021-12-11Nie znałem tej historii. O obozach takich jak ten w Świętochłowicach, nazwany Zgoda, nie mówi się, bo to średnio pasuje do obowiązującej – czytaj bohaterskiej – wersji Historii. Historii, a nie historii, bo trzeba przecież z odpowiednim szacunkiem. Nie mówi się również o takich miejscach, jak gliwickie więzienie, gdzie po wojnie przetrzymywano Niemców – winnych, mniej winnych i całkiem niewinnych, którzy odpowiadali jedynie za swoją narodowość.
To nie są opowieści ku pokrzepieniu serc, choć przecież i z nich, a może właśnie przede wszystkim z nich, można wyczytać mocne przesłanie. W spektaklu Teatru Miejskiego w Gliwicach mówi się jasno, że gdy gubi się człowiek, zanika także człowieczeństwo. Bardzo wprost to wyartykułowane, z początku zazgrzytało mi oczywistością, ale może właśnie tak trzeba – nie bawić się w półsłówka i kamuflaże. Tym bardziej, że wcześniej na scenie mamy jatkę. Jak u Quentina Tarantino, któremu ewidentny hołd składa autor sztuki Przemysław Pilarski oraz twórcy przedstawienia „Dziki Wschód".
Pilarski to nie jest grzeczny pisarz. Niegdyś stand-upper, dziennikarz, autor seksuologicznych poradników swą najważniejszą dotąd sztukę – nagrodzone Gdyńską Nagrodą Dramaturgiczną „Wracaj" – poświęcił niemożności przepracowania traumy po Holokauście i wypędzeniu Żydów w marcu 1968 roku. Bohater tamtego utworu, niejaki Bobby Kleks, miał w sobie coś z prowincjonalnego Dylana. Z gitarą, trochę odklejony od rzeczywistości, wracał do swojej kamienicy w Radomiu, by przeżyć szok. I kamienica jakby nie ta sama, i dawnych mieszkańców już nie ma. Przejmujące „Wracaj" mieszało czasowe porządki, realizm łączyło z poetyką snu, ale wszystko mieściło się w kameralnej formie. Napisany na zamówienie gliwickiego teatru „Dziki Wschód" to próba w zupełnie innej skali. Rzecz zaprojektowana z przytupem i oddechem, raczej jak kino sensacyjne z domieszką horroru gore niż psychologiczny dramat.
Powiedział ktoś niedawno, że to, co lokalne jest w istocie najbardziej globalne. Kiedy opowiadamy nasz kawałek świata, jesteśmy rozumiani pod każdą szerokością geograficzną. Kiedy silimy się na uniwersalne manifesty, odpowiedzią najczęściej bywa obojętność. Największy dotychczasowy sukces Teatru Miejskiego to „Najmrodzki, czyli dawno temu w Gliwicach" – historia króla złodziei z PRL-u, mistrza spektakularnych ucieczek, gościa z tego miasta, bohatera i antybohatera w jednym. „Dziki Wschód" cofa się w bardziej odległą przeszłość, ale pozostaje na tych ziemiach. Nie proponuje rozliczenia, nie osądza winnych, nie rozgrzesza ze z góry przyjętych pozycji. Pilarski wykorzystuje gliwicką opowieść do zadawania pytań o żądzę zemsty, a ta jest ponadczasowa, o to, czego trzeba, aby ofiara przeistoczyła się w kata i czy w takim przypadku można w ogóle mówić o dochodzeniu sprawiedliwości. Jest jednak zanurzony w popkulturze, na szczęście jak najdalej od kaznodziejskich kazań i moralizowania. „Dzikiemu Wschodowi", co w jednej chwili podchwytuje reżyser gliwickiego spektaklu Jerzy Jan Połoński, patronują Oliver Stone i jego „Urodzeni mordercy", Arthur Penn z „Bonnie i Clyde", David Lynch z „Dzikości serca", a przede wszystkim Quentin Tarantino z jego dezynwolturą w grze fikcją i historią, czego arcydzielnym przykładem są „Bękarty wojny". „Dziki Wschód" to „Bękarty wojny" w lokalnej wersji z Gliwic, fikcja, powstała na bazie i z wykorzystaniem faktów, krwawa zabawą historią, a nie teatr dokumentalny.
Lola Potok żyła naprawdę. Jako jedyna z trzynastoosobowej żydowskiej rodziny ocalała z Auschwitz, mimo że szła w marszu śmierci, prowadzona na rzeź. Wcześniej widziała, co Niemcy robili ze swymi ofiarami tylko dlatego, że należy do niższej rasy bawiąc się ich strachem i cierpieniem. Po wojnie poszła do bezpieki, została nadzorcą w więzieniu w Gliwicach, gdzie osadzeni byli nie tylko fanatyczni naziści. Niegdyś ciemiężona postanowiła żyć przeciw ciemiężcom. Jak głosi reklamowe hasło spektaklu – robiła Niemcom piekło. Niektórych wysyłano do obozu Zgoda w Świętochłowicach, którym zarządzał jej kochanek i towarzysz zemsty Szlomo Morel. Szlomo po latach został osądzony za zbrodnie przeciw ludzkości.
Przedstawienie Jerzego Jana Połońskiego to przetykany piosenkami w świetnym wykonaniu Karoliny Olgi Burek krwawy wodewil o zbrodniach i karze. Reżyser w serii krótkich scen ukazuje rodowód powojennego życia Loli (Aleksandra Wojtysiak). Wystarczy umowna scenografia Mariki Wojciechowskiej, abyśmy zobaczyli wyciągnięcie spod podłogi ukrywającej się żydowskiej rodziny. A potem słyszymy strzały. Reżyser nie epatuje dosłownym okrucieństwem, a jednak sprawia, że od pierwszej chwili świat „Dzikiego Wschodu" naznaczony przemocą. Choć tytuł mógłby wskazywać powinowactwa z westernem, konwencja ta jest stosowana w inscenizacji a rebours. To raczej krwawy komiks bez dobrych i sprawiedliwych. Rzecz o zemście, która ma usprawiedliwiać wszystko, ale czy usprawiedliwia?
Panią Zemstą jest właśnie Lola Aleksandry Wojtysiak, z twarzą ubrudzoną krwią i dzikim, choć jakoś pustym spojrzeniem. Lola spełnia się w działaniu, jak dla bohaterki „Kill Bill" Tarantino jej naturalnym stanem jest działanie. Aktorka gra ostro, chwilami na granicy szarży, ale to dobrze, bo czuje się, że to ucieczka przed zwolnieniem, zatrzymaniem w miejscu choć na krótką chwilę. Bo wtedy może nie dałoby się odpędzić myśli, przyszedłby rachunek sumienia. A tak można tkwić w świadomości walki po właściwej stronie nawet wtedy, gdy z upływem czasu Lola Wojtysiak w swej desperacji zdaje się ulegać okrutnemu wynaturzeniu.
W świetnej tej roli daje się jeszcze dostrzec iluzję cieniowania. Świadomie rezygnuje z niego Mariusz Galilejczyk grający młodego Szlomo Morela. Wraz z Wojtysiak są jak Woody Harrelson i Juliette Lewis z „Urodzonych morderców", jak Warren Beatty i Fay Dunaway z „Bonnie i Clyde". Galilejczyk idzie na całość, zatracając się w okrucieństwie swego bohatera. Trzeba patrzeć na jego dziwnie wykrzywioną w nerwowych ruchach sylwetkę, chory kpiący uśmiech, szaleństwo w oczach. Cholernie mocna to partia w intensywnym pulsującym mocnymi barwami przedstawieniu.
To chyba w „Dzikim Wschodzie" wydaje się najważniejsze. Nikt tu nie pyta o zasadność brutalności, bo jest zrozumiała, nigdy nie kryguje się, składając daninę politycznej poprawności. Pilarski z Połońskim odrobili lekcję z bezkompromisowości Tarantino, ale nasycili „Dziki Wschód" własnymi emocjami, zrobili go całkiem po swojemu, bawiąc się przy tym możliwościami teatru. Przedstawienie pozwala także docenić gliwicki zespół aktorski, bo protagoniści przodem, ale wszyscy są tu na swoim miejscu. Uczę się jeszcze aktorów z Miejskiego, ale zapamiętałem dobrze Antoninę Federowicz, Łukasza Kucharzewskiego, Błażeja Wójcika i występującego gościnnie Adriana Wajdę. Ale powtórzę: czapki z głów przed wszystkimi.
To przedstawienie jest prawdziwym testem dla całego zespołu. Po nim widać, że jest on gotów nawet do ekstremalnych zadań.