Bullerbyn, czyli co?

"Bullerbyn" - reż. Anna Smolar - Teatr im. Jana Kochanowskiego w Opolu

Matka dwojga zapyta mnie: "Będziesz robić przedstawienie o dzieciach? A co ty wiesz o dzieciach?". To tak à propos, że nie mam. Stanęło na tym, na czym zawsze - jak zrobisz z sensem, jak będzie dobrze grane, to się będzie oglądało. A więc "Bullerbyn", czyli co?

Matka dwojga zapyta mnie: „Będziesz robić przedstawienie o dzieciach? A co ty wiesz o dzieciach?”. To tak à propos, że nie mam. Od niedawna Smolar ma w tej materii pewne doświadczenia, ale Kostek dopiero co się urodził, więc bez przesady. Janek Duszyński ma podrośniętą dwójkę i miał coś do powiedzenia. Ale DLA jakiego „młodego widza” to ma być? Niby zawsze ma się to w głowie, ale z przedstawieniem dla dzieci zaczynają się schody. Powiedzmy, że OD lat sześciu. Aha, ale DO jakiego wieku? Jedenaście? Czy siedmiolatki będą się nudzić? W jakiej klasie to w ogóle się czyta? Dziewczynki znają to chyba lepiej niż chłopcy…

Stanęło na tym, na czym zawsze – jak zrobisz z sensem, jak będzie dobrze grane, to się będzie oglądało. A więc „Bullerbyn”, czyli co?

Do narracji ośmioletniej dziewczynki trudno się wraca, pewnie jak do większości książek z dzieciństwa. Nie podejrzewałem wtedy, że ta opowieść – „Mam na imię Lisa, mam siedem lat, wkrótce skończę osiem” – okaże się na tyle inwazyjna, że przez jakieś dwadzieścia lat nie będę mógł się od niej wyzwolić. Tak, tak, drodzy rodzice, uważajcie, co dajecie dzieciom do czytania.

Bullerbyn to przede wszystkim zbiór fantazmatów bezpieczeństwa. Jeśli pisanie, czy inna forma sztuki, jak chce Kristeva, przynajmniej w niektórych przypadkach jest formą terapeutyczną, sposobem opanowywania chaosu, jaki rodzi się z melancholii, depresji, to biedna ta głowa, która opanowawywała chaos narracją Lisy. Ale może to tylko zadowolone z siebie i z życia dziecko? Może, ale z perspektywy ponad dwudziestu lat trochę inaczej się to czyta.

Dobrze żyć w tej grupie. Każdy ma jedną mamę i jednego tatę, jest też dziadziuś, ale mimo że jeden, można się nim dzielić. Psy dają się oswoić, nikt nie ma dysleksji i ADHD, za szkołą w wakacje się tęskni, a fauna i flora z technicoloru to dobro nieograniczone, oczywiste i piękne. Świat składa się ze szczegółów, których opowiadanie daje przyjemność i poczucie bezpieczeństwa. Nie, „Cząstki elementarne“ nie są ulubioną lekturą ich rodziców, ba, nikt nie musi ubiegać się o dotacje rolnicze. Świat jest, jaki był i będzie, a dzieci w nim akurat tyle i w takiej rodzinno-wioskowej konfiguracji, że jak dorosną, to pozostaną razem i nikomu nie zagrozi tabu kazirodztwa. Lisa będzie żoną Ollego, Anna – Bossego, Britta – Lassego, bez starych panien i innych tożsamości. Dla dobrze piszących się dorosłych perypetii, o jeden bratnio-siostrzany związek za dużo i scenarzyści Friendsów by go wykreślili, ale tu nie zanosi się na żadne perypetie.

Świat tak bezpieczny, że nawet nie da się z niego uciec. Lisa i Anna mają nawet taki pomysł (uciekniemy, o ho ho, ale będą za nami tęsknić), ale plan pada, jak tylko wstaje nowy dzień. I po co uciekać? W świecie nie ma nic groźnego, tajemnice, skrytki, schowki są tylko pretekstem do kolejnej zabawy, bo w tym świecie nawet nieznane jest bezpieczne. Nikt się nie utopi w stawie, nikt nie spadnie z drzewa. Chora pani szybko wyzdrowieje, bo ma katar, a nie MS, tylko dziadziuś jest ślepym krecikiem, ale długo żył, więc już się nawidział. Opowieść Lisy jest opowieścią zwyciężczyni – w licznych pojedynkach między chłopcami i dziewczynkami, to te drugie zwykle tryumfują, może wolniej biegają, ale są sprytniejsze. I miło się o tym opowiada. Taka to jest sytuacja. Gruba książka o grach i zabawach. Bezpiecznie o tym, co bezpieczne. Nie ma się co dziwić, że trudno się wyzwolić.

Planowaliśmy, na początku, Bullerbyn właśnie takie, made out of sunshine and fart, ale bez zgryźliwości. „Bo taki właśnie jest świat szczęśliwego dziecka”. I że zachowamy ulubione epizody – te, które pamiętamy: korytarze w stogach siana zrobione przez chłopców, mapę ukrytą w dziupli na drzewie, pudełko z listami, jakie przesyłają sobie księżniczki: Anna, Lisa i Britta, dopóki chłopcy się nie wtrącą, baranie bobki i zęby służącej Agdy, miłośnikom Bullerbyn już pewnie cieknie ślinka na wspomnienie. No i oczywiście clue, centrum tego świata. W narracji Lisy mogłoby nie być tego epizodu czy tamtego, świat i tak ma constans, do którego powraca. Ale jednej rzeczy z tej opowieści na pewno nie można wykreślić, tzn. dnia urodzin, kiedy Lisa dostaje własny pokój. Królewski pomysł, tak dobry jak „Central Perk“.

Jej euforię w pełni mogą zrozumieć pewnie te dzieci, które swojego kąta nie mają.
Szybko, już w pisaniu, okazało się, że nie. Terapia – ja sama z moim pisaniem; piszę, to co zapisane już istnieje, ty to czytasz – przestaje działać. Świat rozpada się na epizody, „przedstawione“ szczegóły nie dają przyjemności, a wesołe, nieskrempowane paplanie poddane rygorowi czegoś, co ma mieć oglądalną formę przedstawienia (tu znowu stres: jak zrobimy ferię przygód, która grupa wiekowa zacznie nudzić się pierwsza), powraca w stanu chaosu… i to mi się przydarzyło, i tamto mi się przydarzyło, a co nas to obchodzi. Szwedzi zrobili film – nad wszystkim unosi się głos Lisy, ale jest już tylko dodatkiem do tego, co i tak widać. Nawet miło się to ogląda, sądząc po komentarzach na Youtube, dla niektórych to film kultowy, ale szału serio nie ma.

„Dzieci z Bullerbyn” to nie „Amarcord”; to nie książka o powrocie, bo Bullerbyn po prostu sobie jest, więc jak ci się nie podoba, to sobie napisz swoje. Czuliśmy, że wracamy, więc tak zrobiliśmy. Scenariusz w dużej mierze powstawał w oparciu o próby. Smolar: „chodzi o to, aby u każdego aktora znaleźć wewnętrzne dziecko; spójny język aktorski i literacki, aby aktorzy nie udawali dzieci, aby ich emocje i motywacje były bliskie im samym; znaleźć autentyczną fantazję i melancholię postaci, w zgodzie z osobowością i ciałem tego właśnie zespołu”.

Bullerbyn to świat dziecięcej zabawy, postanowiliśmy więc, że cały spektakl będzie „grą w Bullerbyn”, próbą gry – ty będziesz Brittą, ja jestem Bosse, gdzie jest Lisa? Z grą wpisaną w scenografię (wielka ściana, z której, jak z klocków, wyłaniają się meble i postaci), w kształt poszczególnych epizodów (gramy w to, a teraz w tamto), w dramaturgię całości. Ale przede wszystkim w fizyczne tworzenie świata (odpowiednik pisania o nim). Tekst będzie miał w nim swoje miejsce, będzie niósł znaczenia, ale niech będzie pretekstowy, niech więcej dzieje się między słowami.

Ale co? Ale w jakim kontekście? Potrzebowaliśmy makro-opowieści, która będzie unosić się nad małymi historiami. Celu działania tej grupy, czegoś, w czym sami dzisiaj, bez mleczaków, możemy się odnaleźć. Niełatwo grać w takie „Bullerbyn”, ale życie jest ciężkie, więc niech sobie radzą.

Świat bez przyrody. Science fiction. Bullerbyn a rebours. Jej dalekim śladem jest scenografia – drewniana ściana jak konstrukcja klocków (Anka Met). Nie ma tu zagród, łąk, lasów, stogów siana, nawet rzeka wyschła (popowodziowe Opole…). Z opowieści dziadziusia dowiemy się, że w tym właśnie miejscu stał kiedyś wielki, ciemny las. Ale wycięli, wycięli w pień. Ale to było bardzo dawno temu. Teraz jesteśmy już w świecie post-eko, w którym dalej segreguje się śmieci, a oszczędzanie wody i prądu są jak druga natura (ma się je we krwi). Ale przyroda nie daje spokoju – powraca w snach, marzeniach, fantazjach, w zasłyszanych opowieściach, w nazwach gatunków zwierząt i roślin, ocalałym jakby z katastrofy fragmencie filmy przyrodniczego. Lisie śni się las, Anna, jak dorośnie, kupi sobie staw, a Olle będzie miał psa. Tylko dziadziuś pamięta, jak to rzeczywiście kiedyś było, a pani nauczycielka majaczy chore dyktando na ‘u’ o pszczółkach, jaskółkach, kukułkach.

Perspektywa kosmiczna: trochę „WallE” (śmieci). Trochę „Bliskie spotkania trzeciego stopnia” (sny). Trochę „Melancholia” (koniec świata), która zresztą weszła do kin, gdy kończyliśmy próby i miło na nas poświeciła.

Dzieci są same, same się bawią i same śnią. I same wszystko tworzą. W świecie powrotu sielanka zmienia się nie w melancholię Felliniego, co w dziką tęsknotę. Wyobrażona natura przeciska się przez ścianę scenografii. I nawet dorośli, normalnie nieobecni, powracają w postaci zwierząt. Mama-Krowa, Tata-Królik, Dziadziuś-Indor, Pani Nauczycielka-Koza. Natura, ciepło, bliskość, rodzina, powstałe z tęsknoty. Gdy Anka Met przyniosła zdjęcia recycling art – dziwne struktury pobudowane ze śmieci, odpadów, butelek, reklamówek, drzewa z plastikowych zabawek i miśków, kwiaty z gumowych rękawiczek, ładne, imponujące,  dziwaczne, chore – narodził się łuk całej opowieści. Jak zabawa to zabawa o tym, jak dzieci domowym sposobem zrobiły sobie las.

Wątki zaczęły się składać, sceny nabierać nowego znaczenia w kontekście całej opowieści, jaką stworzyliśmy. Ale triumfalna puenta nie chciała nas wypuścić. Po pokazie przedpremierowym jedno dziecko-widz tak mniej więcej opowiedziało przedstawienie: że były dzieci i że żyły w takim świecie, gdzie nie było lasów, bawiły sie, ale było im smutno, więc postanowiły, że ten las same sobie wybudują, i wybudowały go ze śmieci. Ale na końcu, nie wiadomo jak i skąd, wyrosła prawdziwa roślina”. Voila, zdradziłem. „Realizatorzy filmu proszą o niezdradzenie jego zakończenia” („Widmo”, Clouzot).

Tomasz Śpiewak
Dwutygodnik
15 września 2011

Książka tygodnia

Musical nieznany. Polskie inscenizacje musicalowe w latach 1961-1986
Wydawnictwo Uniwersytetu Warmińsko-Mazurskiego w Olsztynie
Grzegorz Lewandowski

Trailer tygodnia