Cena wolności w psychiatryku
"Lot nad kukułczym gniazdem" - reż. Krzysztof Babicki - Teatr Miejski w GdyniŚwietna premiera w Teatrze Miejskim w Gdyni, znakomita gra aktorów, praca reżysera i scenografa.
"Lot nad kukułczym gniazdem" Dale'a Wassermana jest dziełem metaforycznym. Można je rozszyfrowywać wielorako. Kiedyś było manifestem przeciw ograniczaniu wolności jednostki przez pacyfikującą uniformizację. Dziś po latach raczej odbieramy ją jako przypowieść o ludzkiej naturze, bezrefleksyjnym podporządkowaniu się, które narzucają nam nie tylko panujący ustrój czy system, ale i nasze słabości.
- Czarna Maszyna. Puścili ją w ruch. Z jednego końca wsadzają do niej człowieka, a z drugiego wychodzi to, co chcą - mówi Wódz Bromden w otwierającym spektakl monologu.
Przez całą widownię biegnie podest. W głębi sceny scenograf Marek Braun zbudował wysoką, przeszkloną dyżurkę, z której siostra Ratched wydaje polecenia pacjentom.
"Lot nad kukułczym gniazdem" jest dziełem, w którym dokładnie sprecyzowano miejsce akcji ("stanowy szpital dla umysłowo chorych na północno-zachodnim wybrzeżu Pacyfiku"). Pacjenci przebywający na oddziale są tu w większości z wyboru, schronili się w nim ze strachu przed światem.
Głównymi bohaterami obok Siostry Ratched (w tej roli Dorota Lulka), są Wódz Bromden (Grzegorz Wolf) i Randley P. McMurphy (Piotr Michalski) - drobny przestępca i hazardzista, który w ten sposób chce uniknąć więzienia. Kiedy wkracza na oddział, mówi: "Mam zamiar przejąć ten cały burdel (...)". Cóż, lubi być na czele w każdej sytuacji, więc jeśli już ma być wariatem, będzie największym ze wszystkich. Z miejsca ustala nowe porządki i wypowiada wojnę despotycznej i okrutnej Siostrze Ratched, reprezentującej szpitalny system.
- Jesteście pod moim kierownictwem i kontrolą (...) większość z was znajduje się tutaj, ponieważ nie potrafi dostosować się do świata zewnętrznego - mówi siostra. I tu pojawia się problem. Siostra Ratched w wykonaniu Doroty Lulki została jakby "spacyfikowana". To zwyczajna pielęgniarka, może zbyt despotyczna, a na pewno - lękająca się mężczyzn. Owszem, znęca się psychicznie nad pacjentami, ale w swoim pojęciu czyni to dla ich dobra. Zapewne taka była koncepcja reżysera, ale jakże inna to rola od cudownej Tulli Pokriefke granej przez Dorotę Lulkę w "Idąc rakiem" (tamten spektakl także reżyserował Krzysztof Babicki).
Poza tą jedną wątpliwością cały zespół prezentuje niezwykle wyrównany i wysoki poziom. Wszystkie role są dobrze ustawione, trafione, zagrane. Pozostaną w naszej pamięci zarówno Maciej Wizner (Martini), rozmawiający z wymyślonym przyjacielem, jak i Mariusz Żarnecki (Cheswick). Świetni są: Eugeniusz Krzysztof Kujawski (Doktor Spive), Dariusz Szymaniak (Dale Harding), Bogdan Smagacki (Scanlon cierpiący na tiki nerwowe), czy Szymon Sędrowski (pełen kompleksów Billy Bibbit), Leon Krzycki (Matterson), Monika Babicka (frywolna Candy Starr) i Siostra Flinn - Marta Kadłub. Milczący przez większość spektaklu, symulujący katatonię Wódz Bromden - to z pewnością jedna z ciekawszych ról Grzegorza Wolfa, jaką ostatnio widziałam.
Piotr Michalski jako Patrick McMurphy budzi sympatię widzów. Z jednej strony to hazardzista, lekkoduch, myślący tylko o przyjemnościach, z drugiej strony - to człowiek, który w imię wolności i prawa do podejmowanie własnych decyzji rozpocznie bunt, nie bacząc na cenę, którą przyjdzie mu zapłacić. Aktor bez patosu oddał tragizm postaci.
Spektakl ogląda się znakomicie. Nastrój i przestrzeń tworzą w nim światło oraz muzyka Marka Kuczyńskiego. Świetne kostiumy zaprojektowała Hanna Szymczak. Jak odczytają "Lot nad kukułczym gniazdem" widzowie? Nie wiem. Mamy do czynienia z dziwną sztuką, która momentami wywołuje śmiech, ale po obejrzeniu której długo się milczy. Ze swej strony gorąco "Lot" polecam.