Ceremonie
„Pokojówki" - aut. Jean Genet - reż. Jerzy Jan Połoński - Teatr Miejski w GliwicachKiedyś nazwisko Jeana Geneta wywoływało na twarzach rumieniec, no bo wiadomo, francuski autor to wielbiciel opisywania różnego rodzaju perwersji, skandalista, ale też zwyczajny kryminalista – złodziej skażony wielokrotną recydywą. Dziś nie budzi emocji, bowiem autor „Balkonu" i „Parawanów" trafił do czyśćca zapomnianych klasyków.
Mało kto zdaje sobie dzisiaj sprawę z prawdziwej klasy tej literatury i jej znaczenia dla teatru. Niewielu pamięta, że Genet to przede wszystkim wielki egzystencjalista, a jego zapisany w dramatach projekt teatru zawierał w sobie doświadczenie ludzkie, uwyraźniając przede wszystkim jego nędzę i brak szans na ocalenie. Zdewaluowała się już ta kategoria, ale jest to pisarz dla dorosłych – nie metryką, ale samoświadomością, przeczytanymi książkami i obejrzanymi filmami, a przede wszystkim tym, co zostało przeżyte, zwykle z przewagą rozczarowań. Dlatego granie Geneta to trudna rzecz zarówno dla twórców, jak i dla widzów. Nietrudno byłoby przecież znaleźć przyjemniejszy i łatwiejszy materiał, coś, co nie wymagałoby bolesnego wdzierania się w siebie. To samo dotyczy i publiczności. Geneta trzeba oglądać, wiedząc, kto to jest. Do jego teatru nikt nie wchodzi bezkarnie.
Po obejrzeniu „Pokojówek" w reżyserii Jerzego Jana Połońskiego w Teatrze Miejskim w Gliwicach zdejmuję z półki tom dramatów Geneta, wydany w roku 1970, „ukradziony" za wiedzą rodziców z ich domu. Przeglądam pożółkłe strony i zdaję sobie sprawę, że chyba nigdy nie widziałem ważnego przedstawienia „Pokojówek". Były spektakle w warszawskim Ateneum i stołecznym Dramatycznym – musiałem je widzieć, ale kompletnie nie zapamiętałem. Jedynie maleńki seans Józefa Opalskiego w krakowskim Teatrze Słowackiego jakoś we pozostał, ale sytuuje się na obrzeżach przeżyć związanych z teatrem tego artysty.
Tymczasem – zrozumiałem to, oglądając „Pokojówki" w Gliwicach – mimo upływu siedemdziesięciu pięciu lat od chwili powstania jest to wciąż dzieło inspirujące, pióro Geneta i jego sposób postrzegania ludzi wcale nie uległy stępieniu. W dodatku „Pokojówki" to utwór kameralny, więc w stosunkowo małym stopniu dotknięty grzechem w przypadku twórczości tego autora już mocno widocznym – przegadaniem. Nie dziwi fakt, że Jerzy Jan Połoński na potrzeby swojej inscenizacji dokonał skrótów w dramacie, ale nie jest to jednak przypadek choćby „Balkonu", który wymaga cięć radykalnych, by nie utonąć w odmętach gadulstwa. „Pokojówki" to dramat skondensowany na najbardziej ekstremalnych emocjach, rozegranych między dwiema, a czasem trzema postaciami. Rolą reżysera jest w tym przypadku wydobyć je na wierzch, określić temat spektaklu, poszukać w Genecie tego, co ponadczasowe. Bywały „Pokojówki" nawet obsadzane przez mężczyzn. Pewnie tak można, ale autor napisał je mimo wszystko dla kobiet. Dlatego mam nieufność wobec podobnych zabiegów poprawiania oryginału. Zazwyczaj powstają wówczas jedynie niepełnowartościowe teatralne ekwiwalenty właściwych sztuk, ale to nie jest przypadek gliwickiego przedstawienia.
Dobrze, że „Pokojówki" znalazły się na afiszu Teatru Miejskiego. Połoński dostrzegł zapewne i się nie pomylił, że ma w zespole aktorki gotowe na Geneta. Zaufał też tutejszej publiczności, widząc w niej otwartość do spotkania z niełatwym przecież tekstem. Nie przeliczył się. Byłem na szeregowym spektaklu w sobotnie popołudnie w szczycie piątej fali pandemii. Miejsca na widowni Sceny Kameralnej zajęte niemal wszystkie, widzowie skupieni wyłącznie na inscenizacji. Dosyć wymiernym znakiem sukcesu twórców jest cisza wśród oglądających. Podczas siedemdziesięciu minut trwania gliwickich „Pokojówek" mało kto z widzów nawet się poruszył. Spektakl pochłonął ich bez reszty. A więc zdecydowanie się udało.
Połoński umieszcza akcję dramatu w przestrzeni konkretnej i symbolicznej jednocześnie. Pokój z jasnymi kotarami targanymi wiatrem, na umieszczonych pod sufitem wieszakach purpurowe suknie. W środku zaś krąg, gdzie dojdzie do najważniejszych sekwencji widowiska. Ktoś powie może, że to zbyt ładne, że reżyser wraz z autorką scenografii i kostiumów Joanną Martyniuk za bardzo stawiają na urodę obrazów. Myślę inaczej, gdyż ich „Pokojówki" to od początku teatr nastroju, niepokoju, przetykanego wątłym światłem mroku, z wolna sączącej się grozy. Nie osiągają tego w tonacji forte. Wolą delikatniej, a przy tym jeszcze bardziej sugestywnie. I osiągają zamierzony skutek.
Najwięcej jednak zależy od aktorek. Solange i Claire są w Gliwicach Aleksandra Maj i Antonina Federowicz. Nie dalej niż dwa tygodnie wcześniej widziałem je na tej samej scenie w „Całym życiu", ale Genet to zupełnie inna skala trudności. W spektaklu Joanny Oparek Maj była w ofensywie, tu siłą rzeczy ustępuje miejsca koleżance. Claire Federowicz, dziewczęca, na wskroś naturalna, prowadzi grę, wcielając się w Panią w codziennych rytuałach sióstr. Upokarza Solange, ćwiczy ją sposobami podpatrzonymi u swojej władczyni. Robi to tak jakoś mimochodem, jakby bawiła się swoją rolą i nie umiała we właściwym momencie tej gry przerwać. Młoda aktorka pokazuje ogromną skalę możliwości, dokonując na scenie najtrudniejszej, bo wewnętrznej, transformacji. Gra samymi detalami, najdrobniejszymi grymasami twarzy, przerażeniem w zbyt szeroko otwartych oczach. Wspaniale partnerują sobie z Aleksandrą Maj, której autor kazał dłużej czekać na kulminację roli, ale aktorka wykorzystuje swe szanse. Jej Solange z początku zdaje się być uwięziona w prostej sukience z białym kołnierzykiem, jak w gorsecie, by z każdą chwilą szykować się do uwolnienia. Może dostała materiał mniej efektowny, bo Solange gra więcej poza słowami, tłumiąc emocje, ale jest w tym dużymi fragmentami przejmująca.
Gliwickie „Pokojówki" to przykład teatru, gdzie jedna rola nie istnieje bez drugiej. Świetne są momenty, gdy Claire i Solange lgną do siebie, ich ciała splatają się w niepokojących uściskach między miłością a nienawiścią. Ginie kontrola, ceremonie opisywane przez Geneta zyskują na scenie Miejskiego najbardziej pełny wymiar.
Skoro gra między pokojówkami jest tak gęsta, tym trudniej umieścić w niej Panią. Połoński postanowił, że będzie nią animowana przez Igę Bancewicz lalka i nie do końca rozumiem to rozwiązanie. Można domyślać się, że Pani nie ma, to tylko fantasmagoria bohaterek, ale nie wybrzmiewa to ze spektaklu. Może też miało być to odzwierciedlenie Claire, która wciela się w nią w rytuałach odbywanych wraz z siostrą. Nie czytam tego jednak niewtajemniczony w intencje reżysera i w scenach z Panią tracę koncentrację, gubię stworzone dotąd napięcie widowiska. Inna sprawa, że wcześniej twórcy wysoko podnieśli poprzeczkę, bo można było je nożem kroić.
Najważniejsze, że wraz z „Pokojówkami" pojawił się w Gliwicach Genet i że możliwa jest wciąż o nim rozmowa. Spektakl Jerzego Jana Połońskiego jest do niej doskonałym przyczynkiem.