Co wydarzyło się między mszami?
„Goście wieczerzy pańskiej" – aut. Ingmar Bergman – reż. Tomasz Fryzeł – Nowy Teatr w WarszawieJest takie powiedzenie „Jak trwoga, to do Boga". Mówi się też, że ludziom, którzy wierzą żyje się lepiej, ponieważ mają jakąś nadzieję (np. na życie wieczne). Co jednak, kiedy religia zawodzi, a człowiek zaczyna dostrzegać wokół siebie nic innego jak tylko bezbrzeżną pustkę, której nagle nie jest w stanie niczym zapełnić? Taką refleksję przygotował na deskach warszawskiego Nowego Teatru Tomasz Fryzeł, reżyserując „Gości wieczerzy pańskiej" Ingmara Bergmana.
Kiedy otwierają się drzwi do Sali Teatralnej, widzów zalewa niebieskie światło (reżyseria świateł: Klaudyna Schubert). Ma przyjemną dla oka barwę, natomiast sam kolor może kojarzyć się z podwodnym światem, niebiańskością, ale też smutkiem. Na środku widzimy śnieżnobiały kwadrat sceny z tak samo białym horyzontem, pod którym jest prostokątny kubik (scenografia i kostiumy: Anna Oramus).
Barwa światła łączy się z bielą sceny. Po lewej stronie proscenium jest kawałek białej, ozdobnej, kolumnowej barierki. Znajdujemy się w akwarium, a może... w niebie? Co ważne, w prawym górnym rogu horyzontu będą wyświetlały się napisy na kształt didaskaliów. Na początek: „widzisz puste miejsce po czymś".
W ten niebieski, spokojny świat wchodzą cztery postaci: Tomas (Mariusz Bonaszewski), Marta (Małgorzata Hajewska-Krzysztofik), Jonas (Marek Kalita) i Algot (Wojciech Kalarus). W ciemnych ubraniach, delikatnie oświetleni, są jak cienie, które wkraczają w sferę sacrum. Bez pośpiechu dołączają do powtarzalnego rytuału.
Tomas prowadzi mszę beznamiętnym głosem, jakby odklepywał formułkę. Nie ma w tym uczucia, ducha – jest mechaniczność. Mężczyzna jest częścią systemu religijnego, który go uwiera. Cały spektakl będzie się miotał. Jego ciało będzie przekazywać niewypowiedziane emocje. Organizm, który kompletnie nie wie, co sobą zrobić – jak wyrwać się z tej sytuacji. Tkwi w bezradności także wobec ludzi, z którymi spotyka się na co dzień.
Wszyscy bohaterowie tego spektaklu to mistrzowie cierpienia, którzy próbują mimo wszystko żyć, przetrwać. Rozpaczliwe próby nadania sensu życiu najczęściej kończą się fiaskiem. Żyje się nadzieją na miłość, na spokój, na odzyskanie zdrowia. Uczy się żyć z bólem. Każdy z nich. Jednak z tego zaklętego kręgu beznadziei i pustki ciężko wyjść: niemal nie sposób wyrwać się z okowów codzienności. Teatralna miniaturka wstrząsa widzem. Jest skupienie i łowienie uchem każdego słowa – nawet tego wyszeptanego. Co zrobisz, jeśli zabraknie ci sił? Jak się zachowasz? Ile jeszcze wytrzymasz? Ostatecznie już Konrad z Mickiewiczowskich "Dziadów" zauważył to co mówi Tomas: "Bóg milczy", choć dla duchownego jest to już coś naturalnego. Młoda dusza Konrada reagowała jeszcze buntem.
Tomas nie czyta listu od Marty, choć codziennie czyta Ewangelię podczas mszy: łatwiej czytać coś, do czego nie mamy stosunku emocjonalnego. Z drugiej strony: łatwiej coś napisać niż powiedzieć. Marta wie o tym doskonale. Okazuje się, że ich rozmowa to właściwie dialog dawnych kochanków. Nieco podobnie jak w „Odysei. Historii dla Hollywoodu" w reż. Krzysztofa Warlikowskiego, w której Hannah Arendt (również Hajewska-Krzysztofik) spotyka się z Martinem Heideggerem (Andrzej Chyra) po latach.
Ich porozumienie jest bardziej filozoficzne, ale w gruncie rzeczy chodzi o to samo: o próbę prawdziwego spotkania z ukochanym człowiekiem i pytanie: czy jest ono tak naprawdę jeszcze możliwe? I czy mogłoby przerodzić się powtórnie w coś trwałego? Czy da się połączyć dwie samotności, dla których odległość jest jak przepaść?
Pod względem plastycznym widowisko urzeka. Proste obrazy mają w sobie magię i siłę. Światło komponuje kadry, idealnie zestrajając się z nastrojem. Przeważa kolor niebieski, ale w miarę upływu czasu jego „anielskość" bardziej można zinterpretować jako „wieczny blue monday". Depresyjny klimat małej rybackiej wioski podkreśla także muzyka, autorstwa Nikodema Dybińskiego. W tym wszystkim mamy aktorstwo najwyższej próby: każda z postaci jest zanurzona w cierpieniu, ale mimo wszystko próbuje sobie z nim poradzić. W oszczędności gestów, szczerych słowach oraz sugestywnych spojrzeniach tkwią skumulowane emocje. Zwykli ludzie w prostych ubraniach. Kostiumy nie są wyszukane: bohaterowie to zwyczajnie ubrani ludzie, tacy sami jak ci na widowni: z całym życiowym doświadczeniem, które próbują unieść.
Można powiedzieć, że akcja rozgrywa się między dwiema mszami: poranną i wieczorną. Ten czas wystarcza, żeby stało się coś, co powinno wywrócić mikroświat każdego z nich do góry nogami. W filmie „Co wydarzyło się w Madison County" (reż. Clint Eastwood, 1995) między wyjazdem rodziny kobiety (Francesca – Meryl Streep) a jej powrotem w jej życie wkracza obcy mężczyzna. Wydawałoby się, że to powinno zdecydować o radykalnej zmianie jej życia. Co wydarzyło się między mszami w „Gościach wieczerzy pańskiej"? Kilka szczerych wyznań, które powinny uruchomić lawinę zdarzeń. Czy jednak jest w tym dramacie jeszcze coś, co może wyrwać bohaterów z pułapki codzienności i ukoić ich tęsknoty? I czy oni będą tego chcieli?
Przejmujący spektakl „Goście wieczerzy pańskiej" opowiada o religii i wierze jako czymś absolutnie uwierającym. Wiara nie łagodzi absurdu istnienia. Nie jest argumentem przeciwko śmierci. W niebiesko-białej, ograniczonej przestrzeni jak przez soczewkę mikroskopu możemy obserwować postawy ludzi. Szkło powiększające teatralnej sceny uwypukla cierpienie, które nawet niewypowiedziane błąka się wciąż wśród bohaterów, jak Alton – postać chyba najbardziej zbliżona do prawdziwego katolika. Jego rewersem jest Jonas, którego absolutna rezygnacja z życia i bezradność Tomasa jako duchownego w tej sytuacji, przeraża jeszcze bardziej. Obok tego jest jeszcze Marta, której szczęście wciąż się wymyka, choć jest tak blisko.
W tym spektaklu jest trochę tak jak w filmie "Konklawe" (reż. Edward Berger, 2024): religia sama w sobie jest jedynie tłem, pretekstem do ukazania relacji międzyludzkich. Uczuć, które targają ludźmi, ich niedoskonałości i popełnianych błędów. Można odnieść wrażenie, że ludzie w jakiś sposób „uwikłani" w sprawy religijne w wierze nie znajdują ukojenia. Zarówno w filmie, jak i w spektaklu religia jest swego rodzaju „nadbagażem", który przez swoje nie do końca zrozumiałe, sztywne zasady, nieustannie uwiera, właściwie nie dając nic konkretnego w zamian.
„Goście wieczerzy pańskiej" w reżyserii Tomasza Fryzeła to przepiękny, poetycki, ascetyczny spektakl o cierpieniu, które tak jak Alton – jest często milczące, ale wciąż obecne wśród ludzi. Z życiową udręką przegrywa nawet miłość, która jest kolejnym, wielkim, uwierającym „problemem egzystencjalnym", stając się powinnością, a nie przyjemnością. W spektaklu uderza też nieprawdopodobna samotność bohaterów, których indywidualny tragizm przebija niemal w każdym geście i spojrzeniu. Koło się zamyka, nieuchronnie przychodzi śmierć. Ale kto umiera naprawdę? Ten, kto żegna się z życiem czy ten, kto przy nim zostaje?
Serdecznie polecam tę teatralną przypowieść o bezradności, samotności jako refleksję nad własnym stosunkiem do religii (jakiejkolwiek).