„Czarny Szekspir" według Mikołajczyka
"Czarny Szekspir" - reż. Jacek Mikołajczyk - Teatr Syrena w WarszawiePod koniec kwietnia powróci na scenę warszawskiego Teatru Syrena najnowszy spektakl – musical „Czarny Szekspir". Jego spiritus movens, autorem libretta i tekstów piosenek oraz reżyserem jest Jacek Mikołajczyk, dyrektor artystyczny teatru. Muzykę skomponował Tomasz Filipczak, który świetnie zna zespół artystyczny, ponieważ w Syrenie pracuje na stanowisku kierownika muzycznego. Prapremiera odbyła się 4 marca 2023 roku. Spektakl o kryzysie wartości i walce z niesprawiedliwością został zrealizowany w bardzo atrakcyjnej formie. Reżyser często zaskakuje widza, żonglując elementami musicalu, wodewilu, kabaretu, komedii, farsy, dramatu obyczajowego i kryminału. Muzyka porywa i niewątpliwie kilka „numerów" ma szansę na to, aby stały się prawdziwymi przebojami.
Mikołajczyk dotarł do bardzo ciekawej historii „innego" – słynnego w XIX wieku afroamerykańskiego aktora Iry Aldridge'a, urodzonego w 1807 roku w Nowym Jorku. Obecnie już kilkadziesiąt teatrów w USA nosi jego imię. Natomiast zaskakujący dla wielu osób może być fakt, że artysta zmarł w Łodzi. Na kamienicy przy ulicy Piotrkowskiej 175 można odnaleźć tablicę pamiątkową z tekstem: „W tym miejscu znajdował się teatr i zajazd Paradyż, w którym nie zagrawszy roli Otella 7.08.1867 zmarł Ira Aldridge, urodzony 24.07.1807 r. w Nowym Jorku, pierwszy w dziejach czarnoskóry tragik Szekspirowski. Osiągnął sławę międzynarodową. Pochowany w Łodzi na cmentarzu ewangelicko-augsburskim". Muszę kiedyś odnaleźć jego grób.
Warszawski spektakl pokazuje kilka punktów widzenia. Tutaj jest więcej „innych": nie tylko „czarny Szekspir", ale także anarchiści, uznawani za zagrożenie dla XIX-wiecznego porządku świata, w którym rządzą „biali", królowie, cesarze i car Rosji. Spektakl nosi bardzo długi podtytuł, który przypomina retorykę tabloidowych nagłówków: „Burzliwe przypadki i nagła a zagadkowa śmierć w mieście Łodzi Iry Aldridge'a, Afrykańskiego Księcia". Mikołajczyk celowo używa tu zabiegów znanych z mediów, a cel jest jeden – zaciekawienie odbiorcy. W pierwszym akcie spełnił według mnie oczekiwania znakomicie. Przede wszystkim poznajemy stopniowo kolejnych bohaterów, autor odsłania przed nami różne tajemnice.
Zgodnie z zapowiedzią, głównym bohaterem jest „czarny Szekspir" Ira Aldridge, świetnie grany przez bardzo dobrego aktora o ciemnej (nie czarnej) karnacji skóry, Mikołaja Woubisheta. Można go było oglądać w wielu spektaklach we wrocławskim Teatrze Capitol. Otrzymał Grand Prix na XXIX Przeglądzie Piosenki Aktorskiej. W ubiegłym roku dostał nagrodę „Super Diament Wrocławia". O takich ludziach jak on mówi się „zwierzę sceniczne". Ten charyzmatyczny artysta może zagrać równie dobrze Otella, jak i czarodzieja, kota czy cesarza. Jest znakomity aktorsko i wokalnie, a także ma bardzo plastyczne ruchy. Podobno sam siebie zaproponował Jackowi Mikołajczykowi do tej roli – i był to strzał w dziesiątkę.
Aldridge rozpoczynał karierę w nowojorskim African Grove Theatre. Potem wyemigrował do Anglii, ale w wyniku skandalu w Covent Garden, związanego z dyskryminacją rasową, wyruszył na kilkunastoletnie tournée po Europie, od Francji do Rosji. Mikołajczyk pokazał to w sposób skrótowy i farsowy, nawiązując do faktu, że amerykański aktor grał w Europie po angielsku, a aktorzy w krajach nieanglojęzycznych wypowiadali kwestie w swoich językach. W tej fantazji literackiej pojawiają się także inne „prawdziwe" postacie, które zostają w jednym spektaklu zderzone ze sobą, co prowadzi do zaskakujących zwrotów akcji.
Mikołajczyk wprowadził na scenę także szwedzką śpiewaczkę operową Jenny Lind (1820-1887), graną przez Annę Terpiłowską. Zakochał się w niej Hans Christian Andersen, a podziwiali ją także Fryderyk Chopin czy Felix Mendelssohn. Jenny jest tutaj osobą, która opowiada nam historię i popycha ją do przodu. Świetnie balansuje między rolą jednej z osób dramatu i funkcją narratorki, dystansującej się od przedstawionej sytuacji. Zresztą w całym spektaklu Mikołajczyk konsekwentnie wykorzystuje aktorów do wielofunkcyjnych działań, znanych dobrze z tzw. teatrów lalkowych. Tutaj bardzo często kilkunastu aktorów jest razem na scenie. Są zespołem śpiewającym piosenki z podziałem na role, jak i chórem komentującym sytuację. Wszystko jest możliwe – zmiany nastroju od wodewilowo-kabaretowej konwencji poprzez farsowe gali, komedię i dramat. Mamy tu również elementy kryminału: komisarz i żandarmi poszukują rewolucjonistów, udaremnieniając zamach na cara Rosji. Ten wątek jest bardzo ciekawy, choć nie został w pełni wykorzystany, ponieważ akcja rozbija się chwilami na zbyt wiele scen, które zwłaszcza w drugim akcie są luźniej z sobą powiązane.
Pojawia się również w spektaklu „ukraiński Mickiewicz" czyli słynny pisarz Taras Szewczenko (1814-1861), grany z ujmującą naturalnością przez Dominika Ochocińskiego. Szewczenko był także uzdolnionym malarzem – studiował w Akademii Sztuk Pięknych w Petersburgu. Za działalność rewolucyjną został zesłany w głąb Rosji. Zaprzyjaźnił się z Aldridge'em i namalował jego piękny portret. Mikołajczyk zainteresował się także dwiema rewolucjonistkami. Żydówka Emma Goldman (1869-1940) to anarchistka, podejrzewana o próbę zamachu na prezydenta USA Williama Kinley'a. Gdy została wysłana do Rosji, krytykowała Lenina. Później udała się do Hiszpanii, a w końcu wylądowała w Kanadzie. Natomiast urodzona w Londynie Mary Shelley (1797-1851) pisała powieści grozy, między innymi „Frankenstein, czyli współczesny Prometeusz". Jej mąż Percy Shelley był poetą. Zakochał się w niej, gdy jeszcze miał żonę. Spotykali się potajemnie przy grobie jej matki i tam zdarzyło im się skonsumować związek. Mikołajczyk połączył postać Emmy Goldman z Mary Shelley – i tak powstała fikcyjna osoba Emma Sheley, grana z niesamowitym temperamentem przez Martę Burdynowicz.
Kolejna ciekawa rzecz to gra Mikołajczyka z „Otellem" Szekspira. Nieprzypadkowo przecież żoną głównego bohatera jest Desdemona (Magdalena Placek-Boryń). Zagrała z wdziękiem i bez przerysowań zwłaszcza w kameralnych scenach, wymagających skupienia. Wspaniały jest w przedstawieniu „czarny charakter" Jago – Przemysław Glapiński. Przypomina biblijnego Judasza. Panie wypadły w tym spektaklu nieco gorzej, także od strony wokalnej. Zdecydowanie gwiazdami wieczoru byli Mikołaj Woubishet i Przemysław Glapiński.
Pozytywnie odebrałem muzykę skomponowaną przez obchodzącego 30-lecie pracy artystycznej Tomasza Filipczaka. Artysta jest kierownikiem muzycznym Teatru Syrena i pianistą. Muzyka Filipczaka ma bogactwo brzmienia, jest melodyjna i spełnia kilka funkcji. Z jednej strony posuwa akcję, z drugiej – jest ilustracyjna, a z trzeciej – pomaga stworzyć show. Filipczak napisał do tekstów Mikołajczyka piosenki, z których dwie lub trzy mogą stać się przebojami. Dla mnie najlepszym utworem jest „Czarny Szekspir" i miałem nadzieję, że będzie powtórzony na bis.
Jak w pierwszym akcie akcja nabierała tempa i bardzo dobrze było stopniowane napięcie wraz z efektami zaskoczenia, tak w akcie drugim struktura nie jest już tak dobra. Gdy publiczność wraca na miejsca po przerwie, Desdemona siada na schodach i gra na bębenku, a Aldridge zagaduje coś do publiczności. Ta improwizacja nie do końca się udała... Kiedy aktorzy mają napisane kwestie, zwykle wypadają lepiej. Następnie na scenie rozpoczyna się wodewilowy rozbudowany „numer", przypominający o wykreowanej biografii Aldridge'a, jakoby urodził się w Senegalu. Mamy w tym miejscu taniec i śpiew w kręgu, w ładnych „afrykańskich" kostiumach (według projektów Katarzyny Adamczyk), przypominający mi trochę atmosferę z musicalu „Hair". Następuje właściwie zatrzymanie akcji na rzecz show, który został bardzo dobrze wykonany. Warto pochwalić także choreografię Jarosława Stańka i Katarzyny Zielonki.
Dopiero po około 15 minutach wracamy do przerwanego wątku historii kariery Aldridge'a. Pojawia się znowu Taras Szewczenko i mamy ukłon w stronę naszych braci zza wschodniej granicy: „Sława Ukrainie". Ta historia ma zapowiadany dalszy ciąg, który jednak nie następuje. Scenografia Grzegorza Policińskiego tym razem nie zachwyciła mnie, ponieważ jestem przyzwyczajony do jego wielkich inscenizacji. Tu natomiast na małej scenie pewnie nie miał wyjścia i zdecydował się z Mikołajczykiem na pomysł z nawiązaniem w projekcjach do XIX-wiecznego teatrzyku oraz przedwojennego kabaretu.
Bardzo spodobał mi się finał spektaklu, mocny i wstrząsający. Świetnie wpleciony został także fragment „Otella" Szekspira. Natomiast niedobra była wyliczanka zasług Aldridge'a. Ta narracja zepsuła trochę dramaturgię spektaklu. Mam wrażenie, że reżyser nie mógł się zdecydować, w którą pójść stronę. Tak, jak pierwszy akt ma klarowną akcję i dobre tempo, tak drugi rozbija się na kilka rodzajów spektakli: wodewil, dramat, musical i akademię ku czci Aldridge'a. Warto jeszcze nad tym popracować, ponieważ materiał jest dobry, a zespół aktorski – wyjątkowo zgrany jak jeden organizm.
W spektaklu nie ma miejsca na nudę. „Inni" są tu postaciami na tyle ciekawymi i wieloznacznymi, że możemy stanąć po ich stronie, ponieważ mają swoje ideały, o które walczą i są gotowi wyjść ze strefy komfortu. Próbują tworzyć lepszy świat, bez szowinizmu, nienawiści i poniżania ludzi. Powstało przedstawienie pełne pozytywnej energii oraz pokazujące, że teatr może być równocześnie sztuką i rozrywką na wysokim poziomie, z dobrze rozwijającą się intrygą.