Czas z kobietą
"Czas kobiety " - reż. Leszek Mądzik - Teatr Stary w LublinieWielka obrotowa konstrukcja złożona z kilkumetrowych paneli, przypominających monstrualne płyty ołtarzowe. W przytłumionym świetle rysują się spękania, mniejsze i większe wybrzuszenia. Faktura tworzy chaotyczny relief. Ściany wprawiono w ruch. Dopiero po pewnym czasie w wąskim przesmyku zamajaczy kobieca sylwetka. Anna Maria Jopek, kobiecy everyman.
Bo "Czas kobiety" jest tak naprawdę prawie wyłącznym popisem Jopek i kontrabasisty Roberta Kubiszyna. Leszek Mądzik przestaje być tutaj reżyserem, stając się "jedynie" wizualnym akompaniatorem, jeśli mogę zaryzykować taki kulawy nowotwór językowy. Produkcję, choć sygnowaną jako "spektakl", należałoby raczej nazywać "muzyczną instalacją". Jęki, szepty, krzyki wykonawczyni przechodzą w rozwibrowane wokalizy. Niektóre z nich dotykają szczególnych rejestrów wrażliwości. Ot, choćby w momencie, gdy wokalistka leży na ziemi, kompulsywnie wali pięścią w podłogę, a jej głos staje się nieludzki, jakby robotyczny, tworzący bezładne, gorączkowe amplitudy - a jednak przejmujący (czy rozdzierająco rozpaczliwy czy jedynie nieznośny, to już zależy od indywidualnej percepcji widza).
Kompozycja opiera się na planie wertykalnym. Kobieta podejmuje próbę wspięcia się w górę z pomocą metalicznych sznurów zwieszających się między panelami. Niestety, wędrówka ku górze (oświeceniu, zbawieniu, wolności - wolność interpretacyjna jest jak zawsze na miejscu) kończy się fiaskiem. Karykaturalne próby skontaktowania się z różnie rozumianą Górą są skazane na niepowodzenie z nieoczywistej przyczyny - to świat materialny stawia opór. Kończy się panowanie szyderczego czasu; kobieta dokonuje żywota, co reprezentuje czytelny moment zejścia w dół, poprzez drewnianą skrzynię. Postać odchodzi, wciąż rozwibrowana, choć coraz cichszym, śpiewem. Symboliczna garść piasku sypie się na zamknięte wieko. I wszystko sprowadza się do biblijnego pulvis es et in pulverem reverteris.
Ci spodziewający się rozbudowanej Mądzikowskiej wizji, z pewnością się zawiodą. Tym razem obraz nie jest w stanie przemówić. Dodatkowo muszę przyznać, że patrząc pod kątem scenografii, "Czas kobiety" jest najzwyczajniej wtórny. Oczywiście, żaden pisany i niepisany kodeks nie obwieści nam, że w każdym projekcie twórca jest zobligowany do przekraczania własnych granic, a tym bardziej do odżegnywania się od wypracowanej przez lata estetyki. Jednak słyszany po raz wtóry głuchy odgłos padającego ziarna czy piachu nie działa z taką samą siłą. Tak samo wysuwające się ze ściany krwistoczerwone ostrza osaczające ofiarę, znane już ze skądinąd nieudanego "eksperymentu" Mądzika, czyli "Makbeta" ("eksperymentu", bo spektakl zrealizowano przecież na najbardziej tradycyjną i koturnową modłę, co dla Mądzika bynajmniej nie jest typowe). A i we wspomnianych ostrzach można upatrywać obrazu znanego z "Tronu we krwi" Kurosawy. Bylibyśmy jednak małostkowi, gdybyśmy zaczęli rozliczać artystów z ich bardziej lub mniej znaczących inspiracji.
Czterdzieści pięć minut. Nie z Mądzikiem, nie z famą kultowego artysty, nie z obrazem, który mówi więcej niż niektóre teatry przez cały okres swojego istnienia. Nie tym razem. Czterdzieści pięć minut z Anną Marią Jopek. Ergo: z kobietą.