Czuła anomalia
"Empuzjon" - aut. Olga Tokarczuk - reż. Radosław Rychcik - Teatr im. Aleksandra Fredry w GnieźnieProza Olgi Tokarczuk jest niezwykle trudno przekładalna na język teatru. Jakkolwiek banalnie by to nie zabrzmiało, trzeba znaleźć do niej klucz. Dokładnie dopasowany, wycyzelowany w stopniu odzwierciedlającym unikalność i niepowtarzalność pisarstwa noblistki.
Z tym większym zaciekawieniem oczekiwano na kolejną, po katowickiej, próbę inscenizacji pierwszej powieści wydanej po przyznaniu rzeczonej nagrody. Zadanie było wybitnie niełatwe, jako że Tokarczuk dała czytelnikowi wielowarstwową parafrazę, nierzadko zbliżającą się do swoistej parodii, jednej z najbardziej znaczących powieści XX wieku, bowiem „Empuzjon" to „Czarodziejska Góra" przefiltrowana przez estetykę i emocje początku wieku następnego, emocjonujący thriller egzystencjalno-ekologiczny, podany w feministycznej optyce.
Lektura to błyskotliwa, magnetyzująca, w której mizoginia z mizoandrią splatają się nieuchronnie w mizantropię, na szczęście z solidną dawką nadziei w kontrapunkcie. Widzimy tu męski do bólu, we wszystkich znaczeniach tego słowa, świat wyrażany w słowach, minach, gestach i pozach, ze skrupulatnie wplecionymi cytatami mizoginistycznymi z kilku tysiącleci, gdzie kobiety są tylko swoistym folklorem, lub w najlepszym przypadku funkcjonują jako lalki, są po prostu formą, niegodną wypełnienia treścią bo, jak pada ze zjadliwą ironią ze sceny, zbyt rzadko piszą książki, co jest jakże sarkastycznie smakowite w tym kontekście.
Czego nie unieśli inni reżyserzy, udało się Radosławowi Rychcikowi w gnieźnieńskim Fredrze. Sensualność prozy Tokarczuk tyleż dyskretnie, co dobitnie wybrzmiewa na scenie, uruchamiając wszystkie zmysły widowni, dając jej szanse na odczucie tej wysmakowanej, dopracowanej, erudycyjnej twórczości. Reżyser niczego z owej unikalności nie gubi, a widz ma wrażenie, że po prostu czyta to przedstawienie, jakże udanie spajające prozę z dramatem w onirycznym sztafażu. Rychcik troskliwie rozpina rzecz między eschatologią a hedonizmem, ironią a liryką, poruszając się z biegłością we wspominanym melanżu, zachowując powieściową, jakże ulotną, impresyjną w gruncie rzeczy narrację na scenie, ujmując wszystko w tradycyjnej, nieczęsto już wykorzystywanej formie, linearnej, bez natrętnych dygresji i wtrętów, zwarcie i konsekwentnie, uważnie traktując widza, wiedząc, że - jak w kolejnym cytacie - ludzie wierzą w to co uzgodnili ze sobą, więc daje im po temu uczciwy materiał.
Warto docenić scenografię Łukasza Błażejewskiego. Jest skondensowana, na niewielkiej przecież scenie mamy sanatorium, schronisko, pensjonat, z górskim, sudeckim landszaftem, bo rzecz dzieje się w Goerbersdorfie (dzisiejszym Sokołowsku) nieodległym od Wałbrzycha (Waldenburga), w tle. Zjawiskowe są kostiumy tego samego autorstwa, zaprojektowane z dużą dbałością o epokowy detal. Mamy więc przed sobą troskliwie odtworzone, kompletne sanatorium pod klepsydrą, gdzie jakże dobitnie wybrzmiewa podwójny uzus tej frazy. Narrację, prowadzoną naprzemiennie, jak w powieści, głosem narratorki z offu, przeplatanym dialogami scenicznymi, kapitalnie wspiera bogata gatunkowo i znaczeniowo muzyka, wwiercająca się w jaźń, współtworząca, na równi z tekstem, ów ontologiczny suspens. Jest w sporej mierze jej osią, swoistą partyturą dramatu, koherentnie i immanentnie, co przywodzi na myśl filmowe próby Christophera Nolana, współgrając z obrazem i słowem.
Siłą gnieźnieńskiej inscenizacji jest jednak przede wszystkim, do czego Fredro konsekwentnie przyzwyczaja, aktorstwo. Jest wyrównane, znać tu ciężką pracę na próbach i dobrą reżyserską rękę. Wieczór należy jednak do Michała Karczewskiego. Jego Mieczysław Wojnicz prowadzi wojnę. Hybrydową, jak się to dziś mówi. Walczy co najmniej z dwoma wyniszczającymi go żywiołami - gruźlicą oraz swoją tożsamością, uwięzieniem w opresyjnej płciowości, skazującej go na niechciany maczyzm. Jego bohater jest jednostką zagubioną, wrażliwą, jakże różną od bezceremonialnych, brutalnych mężczyzn, ochoczo podążających za kulturowym wzorcem wiecznego wojownika, zdominowaną przez nad obecnego ojca (trop różewiczowski), dorastającą w świecie bez matki (antyteza z Witkacego). Aktor z wielkim wyczuciem kreuje człowieka delikatnego, dobrego, subtelnego marzyciela, zbliżającego się nieuchronnie do coming outu, rozpaczliwie poszukującego sensu własnej egzystencji. Aktor, obdarzony niezwykle subtelnym głosem, zwiewną mimiką i gestem, ewokuje ową nieuchwytnością zbliżającą się nieuchronnie przemianę. Finałowa scena uwolnienia - długa, wysmakowana, celebrująca melancholijną, ostrożną radość wyzwolenia, sukces ucieczki z opresyjnego męskiego świata, jest aktorskim majstersztykiem. Ileż można powiedzieć, nie używając słów...
W drugim aktorskim planie błyszczy Roland Nowak. Jego doktor Semperweiss ewoluuje od cynicznego medyka ciała, jakim jest w trzech pierwszych scenach, do empatycznego lekarza duszy, prowadzącego z Wojniczem filozoficzną debatę o dwuznaczności tego, co wydaje się oczywiste, krzepiącego, wspierającego, odpowiedzialnego szafarza nadziei. Aktor znakomicie buduje tę dialektykę. Także Wojciech Kalinowski jako kostyczny katolicki konserwatysta, dla którego jakakolwiek zmiana jest śmiertelnym zagrożeniem, świetnie operuje butą, którą zagłusza narastający strach przed naruszeniem status quo.
Proszę też zwrócić uwagę na Nikodema Księżaka, grającego studenta sztuk pięknych, Thilo von Hahna. To postać tragiczna, stojący nad grobem pacyfista, obdarzony właściwą dniom ostatnim przenikliwością umysłu i celnością frazy. Artysta gra z wielką żarliwością człowieka postawionego przed okrutnym paradoksem istnienia, pragnącego pomóc innym, skoro już sobie nie może. Intrygujący jest Bogdan Ferenc jako August August, wiedeński intelektualista, postać ambiwalentna, uwięziona w klinczu chronicznego niezdecydowania. Z jeden strony czuje potrzebę dania głośnego świadectwa swoim humanistycznym ideałom, z drugiej strach przed opuszczeniem męskiego stada. Wreszcie niezawodny Wojciech Siedlecki, jako gburowaty, rubaszny Wilhelm Opitz, właściciel pensjonatu dla panów, seksita i mizogin doskonały. To kolejna już wybitna kreacja tego aktora, który zdaje się nie mieć słabych dni na scenie.
Spektakl jest w sporej mierze definiowany przez śmierć, to ona dominuje w narracji i przesłaniu. Jest wszędzie - gruźlica, wojny, szlachtowanie tuzinów zwierząt na gulasz, mordy rytualne w lesie, także w przypowieści o Abrahamie i Izaaku, gdzie Bóg jest bogiem mordu. Ten ponury determinizm pryska jednak w ostatnich scenach, ukazujących siłę woli inicjacji i moc przemiany, a przede wszystkim wiary w lepsze czasy.
Spektakl punktuje to, co nam się społecznie nie udaje, uwrażliwia na los i prawa jednostki, daje nadzieję, uczula na zło i opresję. Tak, czuła to anomalia – słowo klucz tego tekstu, o wielkim potencjale ekspansji zresztą...