Czy Lem spodziewałby się tego po roku 2016?
"Solaris" - reż. Wojciech Kościelniak - Teatr J. Słowackiego w Krakowie„Solaris" jest wyzwaniem dla wyobraźni. Przed laty stworzył go wizjonerski umysł Stanisława Lema, w 2002 roku filmową adaptację w Hollywood zrealizował Steven Soderbergh, a w 2016 – Wojciech Kościelniak w Teatrze im. Juliusza Słowackiego w Krakowie. Zestawienie bardzo ambitne; czy także dobrane?
Adaptacja Soderbergha zaskoczyła wyznawców „lemowszczyzny": film zdominowała psychologia, postaci zostały nakreślone mocniej niż opowieść o zagadkowej planecie. Nieco podobnie jest ze spektaklem w „Słowackim": Wojciech Kościelniak, znany z rozmachu, jaki towarzyszy sztukom jego produkcji, zrównoważył dawkę scenograficzną i psychologię postaci. Ponieważ ten spektakl nie jest musicalem, twórca musiał to sobie (i widzom) jakoś wynagrodzić – dlatego dźwięk jest tu trzecim silnym elementem przekazu.
Scenografia (Damian Styrna) opowiada najwięcej. Dekoracja odsłania głębokość sceny, jej wysokość i zapadnie. Obserwujemy załogę naukowców, przebywających w stacji kosmicznej na planecie, jej korytarze i sale. Widzimy też ogromny balon, zawieszony nad sceną, który jest wizualizacją lęku bohaterów i aktywności Solaris: wyświetlane na nim z pozoru przypadkowe kadry mieszania się substancji, zdjęć osób, stają się symbolem substancji żyjącej na planecie i w porcie kosmicznym, w którym zatrzymują się naukowcy. Oświetlone, rozstawione bramki pokazują korytarze, choć żaden z nich nie prowadzi do wyjścia – widz może odczuć swoistą klaustrofobię w kosmosie. Sypialnia głównego bohatera jest wysunięta przed widzami, co sprawia, że jego wątek zostaje dodatkowo wyeksponowany. Reżyseria świateł stanowi integralną część scenografii: wspomniane wcześniej podświetlone bramki, białe i niebieskie światła, „wygłuszanie" sceny przez przyciemnienie świateł. Całkiem niezły klimat. Do tego muzyka przygotowana przez Piotra Dziubka: trochę jak soundtrack. Dużą niespodzianką była wokaliza Eweliny Przybyły, przygotowanej przez Michała Esz Szeląga – śpiew alikwotowy, lament, wprowadzał atmosferę niepokoju i nieoznaczoności.
Wojciech Kościelniak świetnie dobrał obsadę. O ile tacy aktorzy, jak Grzegorz Mielczarek, grający Kelvina, Tomasz Wysocki jako Snaut i Rafał Dziwisz (Sartorius) to sceniczni „pewniacy", o tyle szczerze zachwyciła mnie Agnieszka Kościelniak, czyli lemowska Harey. W stosunku do widzianej przeze mnie wcześniej w adaptacji „Opętanych", w tej sztuce zdawała się bardziej otworzyć na rodzące się na scenie emocje. Znakomicie zagrała też Ewelina Przybyła, snująca się po scenie niczym jakiś zrozpaczony demon.
Czy Lem spodziewałby się takiej premiery w roku 2016? Trudno zamknąć jego geniusz w czterech ścianach teatru, jego wizjonerstwo na przestrzennej scenie posiadającej zapadnie i niezwykle pojemne kulisy. Na deskach teatralnych udało się zamknąć uczucie głębokiego smutku raz klaustrofobicznego lęku, naszego lęku przed tym, co obce i wchodzące w życie bez uprzedzenia. To jest właśnie to, co łączy powieść Lema, adaptację Soderbergha i realizację sceniczną Kościelniaka. Czy Lem spodziewałby się, że w 2016 roku wciąż będziemy to odczuwać?