Deprawator, czyli jak przestałam bać się krzeseł
"Deprawator" - reż. Maciej Wojtyszko - Teatr Polski w WarszawieNa początku muszę przyznać się do pewnego lęku, który towarzyszy mi w teatrze dość często. Ilekroć zasiadam na widowni i po podniesieniu kurtyny (bądź nie) moim oczom ukazują się krzesła, stoły, okna, firanki, drzwi z prawej i lewej strony, czyli innymi słowy scenografia którą można by uznać za realistyczną, jeszcze zanim na scenie wystąpią aktorzy, na moje czoło występują zimne poty.
Nieraz przekonałam się, iż podobny obrazek zwiastuje inscenizację raczej mało interesującą bądź do bólu przewidywalną, którą albo zapomina się niejako z automatu, albo chciałoby się po prostu "odzobaczyć". Oczywiście, można założyć, że skoro książki nie ocenia się po okładce, to i spektaklu nie powinno się oceniać po scenografii; do tego lęk jest zjawiskiem irracjonalnym i nie należy przywiązywać do niego zbyt wielkiej wagi. Niejednokrotnie jednak moje obawy potwierdzały się, a scenografia pełniła w takich przypadkach funkcję zwiastuna katastrofy; będąc nijaką, uczestniczyła w nijakim widowisku; tak więc nie raz, nie dwa, ze znudzeniem obserwowałam aktorów sprowadzonych do ról gadających głów, snujących się po scenie od stołu do krzesła, by a to usiąść, a to wstać, a to usiąść
I tak dochodzimy do "Deprawatora" w reżyserii i autorstwa Macieja Wojtyszki. Proszę sobie wyobrazić (jak mawiał poeta): wchodzę do teatru, siadam na widowni i bum. Moim oczom ukazuje się w pełni umeblowany, tradycyjny, wielki, do bólu ukrzesłowiony i doszczętnie pokryty stołami machający ze sceny z wrednym uśmieszkiem - on. Teatralny niby-pokój. Sceniczny umówmy-się-że-salon. Z serio-krzesłami i naprawdę-stołem zaraz obok poważnie-meblościanki. Teatr polski w Teatrze Polskim, myślę sobie.
Ale, co ja tak o stołkach i firankach, skoro to temat jest najważniejszy! Lęk i głęboko zakorzeniony sceptycyzm utrzymał się we mnie może przez pierwsze dwie sceny, bo już dalej - przepadłam. Głównymi bohaterami "Deprawatora" są przecież największe postaci literatury polskiej dwudziestego wieku: Gombrowicz, Miłosz i Herbert. To z resztą nie pierwsze podejście Wojtyszki do Gombrowicza, który kilka lat temu stał się głównym bohaterem dramatu "Dowód na istnienie drugiego", gdzie jego głównym oponentem był Sławomir Mrożek. Tym razem autor przenosi nas do roku 1967 - spotykamy trzech literatów w willi Gombrowicza w Vence pod Niceą, gdzie przysłuchujemy się ich dysputom na temat literatury, sztuki i (oczywiście) na temat Polski i Polaków. Całość zaczyna się rzeczywiście spokojnie, klasycznie, w pierwszych scenach poznajemy wszystkich bohaterów, zakreślają się relacje między postaciami, pojawiają się pierwsze konflikty, ale No właśnie. To co dzieje się między bohaterami może przyprawić o zawrót głowy. Powiedzieć, że autor mierzy się tu z postaciami legendarnymi to nic nie powiedzieć. Ale prawdą jest, że ich wielkość i nietuzinkowość wychodzą tutaj w każdym detalu, wyglądają zza każdego prawdziwego krzesła i wychylają się spod każdego autentycznego stołu, są w każdym przecinku wypowiedzianym na scenie.
W interpretacji reżysera prym wiodą Gombrowicz i Miłosz. Wojtyszko tworząc tekst, posługuje się cytatami z dzieł i z korespondencji, daje więc aktorom najlepszy, najbardziej mięsisty materiał do stworzenia wiarygodnych i charyzmatycznych kreacji. Siła tych dwóch postaci, siła ich poglądów, charakterów, przekracza sam dramat, który skonstruowany jest jednak w dosyć klasyczny sposób. Mocno rzuca się w oczy fakt, iż autor ma swoich faworytów; zresztą ma do tego prawo, chociaż nieco rozczarowuje potraktowanie Herberta po macoszemu. Najmłodszy z artystów pozostaje w tyle, do tego sportretowany jest jako humorzasty chłopak, nieco naiwny momentami patriota, który nie jest w stanie zaakceptować stosunku Miłosza do ojczyzny (a już tym bardziej nie potrafi pogodzić się ze zdaniem Gombrowicza).
Wykonanie to zresztą ta właściwość "Deprawatora" dla której ten spektakl trzeba zobaczyć. Andrzej Seweryn jako Gombrowicz jest po prostu wyborny. Widać, że aktor świetnie bawi się portretowaniem kapryśnego pisarza, którego persona sama w sobie staje się odrębnym performansem. Gombrowicza w wykonaniu Seweryna tak się ogląda, jak się czyta, co chyba jest najlepszym komplementem. Elegancko i z klasą pisarz oddaje się pysznej słownej szermierce z Miłoszem, żeby za chwilę z tą samą gracją szelmowsko inscenizować "zaskakujące" przybycie wiadomości o przyznanej mu nagrodzie literackiej. Jest mądry, szarmancki, zabawny, a jednocześnie ironiczny, złośliwy i uroczo zakochany w sobie. No miód.
Popisowy występ Andrzeja Seweryna to jednak w żadnej mierze monodram. Co to, to nie. "Deprawator" to spektakl do szpiku kości zespołowy, oparty na niesamowitej wspólnej grze indywidualnie świetnych aktorów. Wojciech Malajkat, wcielający się w rolę Czesława Miłosza tworzy postać autentyczną, interesującą, głęboko intelektualną i obdarzoną tą nieuchwytną właściwością, która wymyka się opisom, ale sprawia, że rola raz zobaczona na długo zapada w pamięci. Jest świetnym partnerem, ale gdy trzeba staje się także znakomitym solistą dając publiczności Miłosza, z którym chyba każdy szanujący się intelektualista chciałby pokłócić się o ulubioną książkę.
Zgrzeszyłabym, gdybym choć kilku zdań nie poświęciła Grażynie Barszczewskiej, która grając siłą rzeczy żonę-swojego-męża zdecydowanie nie pozostaje w cieniu swojego wybitnego partnera. Namalowany przez nią portret Janiny Miłosz stawia nam przed oczami bardzo zabawną żono-matkę, obdarzoną dystansem i momentami z buta traktującą przyszłego noblistę i jego kolegów od pióra i spirytusu.
Własny akapit należy się też Magdalenie Zawadzkiej, którą z prawdziwą przyjemnością (i często głośnym śmiechem) oglądamy w roli Izy de Neyman - odrobinę naiwnej, ale jednocześnie pociesznej i wzbudzającej sympatię sąsiadki Pana Witolda G. Zawadzka nie wpada w drugoplanową pułapkę tej roli i z postaci pozornie mniej istotnej w udany sposób tworzy bardzo potrzebną i nienarzucającą się przeciwwagę dla ważkich i górnolotnych debat toczących się pomiędzy głównymi osobami dramatu. Jej roli nie należy jednak sprowadzać do dopisanego z braku laku "comic relief". Iza de Neyman broni się jako osobna postać, zajmująca własne, istotne miejsce w fabularnej strukturze spektaklu.
Można powiedzieć, że spektakl Wojtyszki cierpi na swego rodzaju przyjemne rozdwojenie jaźni, które widoczne jest w kilku płaszczyznach. W warstwie tekstowej walczą ze sobą nietuzinkowość i celowe, odważne łamanie schematów z mocno klasyczną, niemal tradycyjną strukturą dramatu. To samo można powiedzieć o inscenizacji - początkowo witającej widzów festiwalem mebli używanych, po to tylko, żeby za wystawą kredensów niepostrzeżenie skręcić w alejkę frapujących konfliktów między postaciami i niestandardowych rozwiązań scenicznych. Okazuje się, że dobrze napisany tekst w połączeniu z solidnym zespołowym aktorstwem potrafi sprawić, że nawet duży pokój staje się areną wielkich wydarzeń.