Dlaczego?

„tik, tik... BUM!" - aut. Jonathan Larson - reż. Wojciech Kępczynski - Teatr Muzyczny Roma w Warszawie

Trójka jest w tej opowieści cyfrą kluczem. Mamy w niej bowiem trzy istotne postaci, trójka już za chwilę będzie też na początku liczby wyznaczającej na najbliższe dziesięć lat wiek głównego bohatera, który obawia się, że egzamin z życia, póki co, zdaje na trójkę, wchodząc właśnie w trzydziestkę, gdzie na końcu tkwi złowróżbne zero.

Jon, jak sam z nieco melancholijnym humorem przyznaje, jest w trakcie wkraczania w kryzys wieku przed średniego, pomieszkując w dość podłej mansardzie w nowojorskim Soho, (wyczarowanej na Nowogrodzkiej przez Mariusza Napierałę), wytapetowanej wyblakłymi plakatami z największych broadwayowskich hitów – „Les Misérables", „Phantom in the Opera", przykurzonym, ale i krzyczącym świadectwem spełnionych aspiracji tych, którym się udało, mistrzów musicalu, na wieczność otulonych przez „Fame".

Tymczasem on, uporczywie terminujący, wciąż w poczekalni sławy, w dzień kelnerujący w ekskluzywnej restauracji, a nocami tworzący swoje opus primum i magnum jednocześnie, o jakże symptomatycznym tytule „Superbia", powoli ma tego wszystkiego dość. Czas nie jest już jego sojusznikiem, czuje zewsząd jego presję pomieszaną z natarczywym parciem na sukces, koniecznie osiągnięty przed mityczną trzydziestką, tą okrutnie wyznaczoną przez świat show-biznesu cezurą przydatności do życia w okolicach Times Square.

Tykanie, dojmujące, potężniejące i przytłaczające, staje się dominantą każdej doby rozdartego między rezygnacją a resentymentem artystycznego aspiranta, symbolem iście bombowej, bezlitosnej osi czasu. Jon, całkiem zwyczajnie, nieheroicznie, walczy o marzenia, o życie na swoich warunkach, o nadzieję, wiarę i cierpliwość – cechę niezbędną, aby skutecznie wierzyć i ufać. Walczy, bywa że dość nieporadnie, niepozbawiony oportunistycznych pokus tak zwanej normalności, domku nad plażą, gdzie czekają zwodnicze uroki upper middle class, ciepły uśmiech żony i tupot małych nóżek, albo spleenu apartamentu w dobrej dzielnicy, z ociekającym luksusem westybulem i portierem w operetkowej liberii, do którego zajeżdża się białym be em wu, w drodze z kolejnej podróży biznes klasą na lotnisko Newark, czyli scen z życia najbliższego i jedynego przyjaciela – Michaela, który jakże skutecznie zamienił sen o aktorstwie na posadę kreatywnego we wziętej agencji reklamowej. Substytut sukcesu? Bez wątpienia, ale jednak sukcesu. Można nawet na dłuższą chwilę uwierzyć, że „raj to tu", jak śpiewają przyjaciele.

Ten kameralny, w formie jednego solidnego aktu, musical wystawiony na Novej Scenie warszawskiej Romy ma niezaprzeczalny urok prostej opowieści o nieprostym życiu. Opowieści o konsekwencji, nonkonformizmie, o odwiecznej, dotykającej każdego myślącego człowieka dychotomii – mieć czy być, lub - jak słyszymy ze sceny: „klatka czy wiatr". Utwór Jonathana Larssona ma też niepodważalny rys autentyczności, w końcu Jon to alter ego autora libretta, muzyki i piosenek.

Wojciech Kępczyński perfekcyjnie podkręca i zwalnia tempo narracji, precyzyjnie utrzymując widza w huśtawce nastrojów Jona, więc te dwie godziny mijają niczym moment, bogato nasycony kapitalnie wyreżyserowanymi, dynamicznie pobudzającymi wyobraźnię obrazami. Warto zwrócić uwagę choćby na epizod brunchu, przepysznej sceny z napawającą się swoją pozycją społeczną restauracyjną menażerią, z pogardą traktującą wszystkich spoza kręgu materialnego sukcesu. Fantastycznie zaśpiewany, zagrany i zatańczony jest „Słodycz-cukier", frenetyczna oda do wszystkiego co grzeszne w smaku, kuszących kryształków przybierających nieskończoną liczbę postaci tyleż szybkiej, co skutecznej nagrody pocieszenia od życia, zawsze na wyciagnięcie ręki i w zasięgu ust, za grosze na szczęście. Wspaniale brzmi scena rozkręcającej się - sylabizowanej, skandowanej kłótni Jona i jego dziewczyny – Susan. Wreszcie tyleż prześmiewcza co prawdziwa etiuda – perełka, przekłuwająca korporacyjny balon udawanej kreatywności na komendę – kapitalna korpo karykatura, bezlitośnie drwiąca z korpo bełkotu, korpo picu i blichtru systemu brutalnego mielenia indywidualności pod pozorem jej uwielbienia. Jest też sarkastyczno-ironiczny wątek branżowej hipokryzji w „Times Square", to broadwayowskie hassliebe, łagodna hipokryzja styku sztuki wysokiej i popularnej, w poszukiwaniu własnej drogi do masowego odbiorcy. Wojciechowi Kępczyńskiemu udaje się równoważyć w dobrych proporcjach emocje widowni, wprawnie je osadzając między uśmiechem a łzą, refleksją a żywiołowością, zadając przy tym raczej otwarte pytania, niż suflując gotowe odpowiedzi.

Rockowo – popowa muzyka, wykonywana na żywo, pod kierownictwem Jakuba Lubowicza, to uczta dla ucha, szczególnie dla nostalgików, którzy pamiętają jeszcze czasy, gdy każdy muzyczny spektakl był tak właśnie grany. Duża satysfakcja i prawdziwa przyjemność z obcowania z dźwiękami in statu nascendi. Siłą tego spektaklu jest niewątpliwie aktorstwo. Reżyser pewną ręką prowadzi trójkę wykonawców na wyrównanym, wysokim poziomie, ale wieczór należy do Marcina Franca w roli Jona. Aktor odnajduje się w roli z nieskrywaną pasją i lekkością, jest rozwibrowany, buduje postać jakby od niechcenia, w dyskretnej więzi z widownią, z wyraźną satysfakcją. Franc gra żarliwie, a to nieczęste. Zasłużył na premierowe oklaski na stojąco, podobnie jak Maciej Dybowski w roli Michaela, oraz Maria Tyszkiewicz jako Susan, kolejna niespełniona artystka, ucząca tańca „niezdolne dzieci bogatych rodziców". Ta dwójka daje popis w niełatwym połączeniu wspomnianych kreacji głównych i korowodu ról drugoplanowych, sprawdzając się w ekspresowym przechodzeniu z postaci w postać. Duże brawa – dla Dybowskiego choćby za slapstickową z natury rolę sprzedawcy słodyczy, a dla Tyszkiewicz, między innymi, za kolejny wokalny popis, dający widzom niekwestionowaną przyjemność podziwiania skali jej głosu. Oboje notują kolejny, po zjawiskowym „We will rock you", premierowy sukces. Świetna sekwencja, w odstępie ledwie kilku miesięcy.

W sumie otrzymujemy refleksyjny, liryczno-nostalgiczny musical, niepozbawiony ironii, będący fascynującym zapisem czasu niekończącej się życiowej próby, swoistymi korepetycjami z cierpliwości i fatalizmu, jakże rzadkimi w spektaklach muzycznych. Mistrzowska jest tu narracja, oparta na czytelnej, odwiecznej opozycji wolność - bezpieczeństwo, przecięta znienacka brutalnym przełamaniem – galopującą inflacją marzeń, podaną bez znieczulenia w ledwie kilku zdaniach agentki Jona, z błyskawicznie następującym drugim, eschatologicznym już ciosem. Ostatni kwadrans spektaklu wbija widza w fotel, dramatycznie stopniując napięcie, z kąśliwym losem obsadzonym w roli mentora, nieodmiennie drwiącym, robiącym z nami co chce, z drapieżną maestrią żonglującym nadzieją. Spektakl wieńczy nieśmiały, nieoczywisty, stoicki niejako happy end, tak kruchy, tak niespodziewany, że aż nierealny, jak nieco niechciany dar losu, otrzymany już po pogodzeniu się z porażką. Szczęśliwe zakończenie jest tu dyskretne, kontrowersyjne, igrające z widownią, podane, gdy widz już ostatecznie stracił nadzieję, pokazujące tym sposobem, że sukces to zazdrosny samotnik, a szczęście to rzadki, kapryśny przywilej.

Dlaczego? Dobre pytanie...

Tomasz Mlącki
Dziennik Teatralny Warszawa
23 listopada 2023

Książka tygodnia

Ziemia Ulro. Przemowa Olga Tokarczuk
Społeczny Instytut Wydawniczy Znak
Czesław Miłosz

Trailer tygodnia

Dziadek do orzechów (P...
Rudolf Nuriejew
Zobacz arcydzieło baletu z Paryskiej ...