Dobre diabły
"Biesy" - reż. Krzysztof Babicki - Teatr Miejski im. Witolda Gombrowicza w GdyniPrzyznaję, że obawiałam się tego spektaklu. W końcu „Biesy" to dość ryzykowny wybór. Teatr Miejski w Gdyni odnosi ostatnio spore sukcesy – ale raczej w komediach. Jakby na przekór temu Krzysztof Babicki wybrał mroczną, przesyconą złem powieść Dostojewskiego – skomplikowany i zbyt chyba obszerny dla teatru utwór. Miejski wyszedł jednak z tej próby zwycięsko.
Poza Dostojewskim mamy tutaj jeszcze dwóch autorów: Albert Camus napisał adaptację teatralną, którą Krzysztof Babicki nieco skrócił, dodał także na początku wiersz Puszkina pt. „Biesy". Inscenizacja, a zwłaszcza jej finał, skupiają się między innymi na obsesji Dostojewskiego na punkcie religii i Chrystusa. Dewocja Dostojewskiego najmocniej wybrzmiewa na końcu. Bohaterowie – ci pozostali przy życiu – przekonują się nawzajem gorliwie, że Zbawiciel przyjdzie i uwolni ich od biesów. Pojawia się fragment z Ewangelii wg św. Łukasza, który Dostojewski wybrał na motto książki. Opowiada o tym, jak Jezus wypędził złe duchy z człowieka i zamknął je w świniach, które następnie utonęły w jeziorze. Bohaterowie chcą zostawić widzów z przesłaniem: dobro zwycięży, biesy opuszczą ciało opętanego, który zmartwychwstanie. Ten zmartwychwstały, uleczony z biesów to także Rosja, którą wiara w Boga ma naprawić.
Jednak aby zwyciężyło dobro, najpierw musi zwyciężyć zło. Pozytywne w zamierzeniu przesłanie ginie w bezmiarze przemocy i gwałtu, morderstw i samobójstw – inscenizacja Babickiego jest bardzo mroczna i pesymistyczna. Do zmartwychwstania niezbędna jest w końcu ofiara – w spektaklu przewija się wyraźnie motyw oddania własnego życia dla większego, ogólnego dobra, dla idei.
Ponury charakter spektaklu podkreśla scenografia (Marek Braun) – a właściwie jej brak. Cała scena pomalowana jest na czarno, mamy dosłownie kilka czarnych mebli i rampę biegnącą w poprzek widowni. Jest także wielkie czarne lustro, w którym w niektórych scenach widzimy zapalone jak na ołtarzu świece albo sporadycznie postaci, np. Tichona, któremu spowiada się Stawrogin. Jest to przestrzeń właściwie gotowa do ugoszczenia czarnej mszy. Na osobne brawa zasługuje reżyseria światła (Marek Perkowski), która w inscenizacji przejęła rolę tworzenia scenografii. W dwuipółgodzinnym spektaklu światło zmienia się niemal z każdą minutą, potęgując jego emocjonalną temperaturę.
W licznej obsadzie najbardziej wyróżnia się Marcin Wizner, odgrywający Piotra Stiepanowicza Wierchowieńskiego. Można powiedzieć, że zepchnął nieco w cień głównego bohatera – Mikołaja Stawrogina (w tej roli Szymon Sędrowski, który podczas premiery nie zaprezentował niestety wszystkich posiadanych umiejętności aktorskich). Piotr w wykonaniu Wiznera to postać cyniczna, zła na świat i szukająca możliwości by zemścić się na nim za doznane krzywdy. Nie waha się przed usuwaniem osób tylko dlatego, że nie są mu już potrzebne. Manipuluje Stawroginem, właściwie wydaje się, jakby to on był odpowiedzialny za wszystkie jego złe uczynki. W tym duecie to Piotr Wierchowieński jest biesem, a Mikołaj ofiarą. Zresztą potwierdza to w pewien sposób sam Stawrogin w poruszającej scenie z Daszą, kiedy to przyznaje się jej do strachu przed małym biesem, który go nęka.
Podczas premiery wspaniały popis aktorski dała Monika Babicka, która wcieliła się w Marię Timofiejewnę – kulawą i szaloną żonę Mikołaja Stawrogina. Choć pomysł ubrania jej w but ortopedyczny jest moim zdaniem rozwiązaniem zbyt dosłownym, udało jej się uzyskać szczególny wyraz obłędu na twarzy. Uwagę przykuwały zwłaszcza oczy Marii, które momentami wyglądały jakby były przykryte bielmem, jak gdyby nie widziała już ona tego świata ale spoglądała gdzieś dalej. Maria w spektaklu jest nieco bardziej pewna siebie niż w powieści, bardziej energiczna i dumna. Zupełnie inaczej wyobrażałam sobie ją czytając książkę.
Z kolei Jerzy Kiszkis w roli Stiepana Trofimowicza idealnie odzwierciedlił moje oczekiwania co do tej postaci – przygarbiony, wiecznie zakłopotany starszy pan. Wspaniały duet z Dorotą Lulką dodał to tego posępnego spektaklu odrobinę komizmu. Wspaniale było oglądać tę parę, która przejawiała wszelkie zachowania, jakich moglibyśmy spodziewać się po ludziach darzących się miłością i żyjących ze sobą od 20 lat, ale zbyt dumnych by wypowiedzieć swoje uczucia. Chemia między dwójką aktorów nadawała niezbędnej dynamiki, spajała sztukę w całość. Można by dyskutować, czy ramą dla historii Stawrogina-Wierchowieńskiego był wątek Barbary i Stiepana czy odwrotnie. Z pewnością jednak wspaniałe, dojrzałe aktorstwo Doroty Lulki i Jerzego Kiszkisa przypuściło groźny atak na całość sztuki i niemal skradło ją Wiznerowi i Sędrowskiemu.
Te dwie najsympatyczniejsze postaci z całej rzeszy bohaterów „Biesów" nie są jednak krystalicznie czyste. I oni mają na sumieniu mniejsze lub większe grzeszki. Nie ma tutaj ani jednego dobrego bohatera. Wszyscy są źli i źle kończą. A jeśli wszyscy są źli, to czym jest dobro, które rzekomo na końcu zwycięża? Jednak to nie Chrystus, a same biesy nas uwalniają. Zło to pasożyt, który niszcząc wszystko, sam siebie skazuje na zagładę. Nie może istnieć samo. Potrzebuje czegoś lub kogoś – tak jak Piotr Wierchowieński potrzebował Mikołaja Stawrogina, a Stawrogin Marii. Nasuwa się tutaj skojarzenie z postacią z innej rosyjskiej powieści o diabłach, mianowicie Judasza z „Mistrza i Małgorzaty" – który czyniąc zło służył jedynie dobru. Demon, który zawładnął Marią, Piotrem i Mikołajem gromadzi za ich pomocą całe zło i świadomie zmierza ku samozagładzie.
Twórcom spektaklu udało się na szczęście uciec przed banałem, że bez zła nie istnieje dobro. „Biesy" Babickiego to inscenizacja na bardzo wysokim poziomie, a do tego ciekawa interpretacja powieści Dostojewskiego. Dobre aktorstwo, rewelacyjna, nastrojowa muzyka (Marek Kuczyński) oraz ciekawe kostiumy (Sławomir Solorz) to nie wszystko. „Biesy" to przede wszystkim 2,5 godziny wielkich emocji. I złych, i dobrych.