Dwie bajki
"Ziemianie" - reż. Lena Frankiewicz - Wrocławski Teatr Lalek, "lovebook" - reż. Michał Siegoczyński - Teatr Powszechny w ŁodziPolski teatr nie od dziś toczy choroba zapożyczania języka medialnej publicystyki, ale utwierdza się we mnie przekonanie, że w ostatnich latach jej objawy niebezpiecznie się nasilają. Wraz ze wzrostem pogardliwego stosunku do rozmówców, przeciwników ideologicznych czy całych grup społecznych, wyrażanego w środkach masowego przekazu, teatr również zaczyna karmić się pogardą, o dziwo nie tylko już w tzw. nurcie krytycznym, ale i coraz częściej w realizacjach na pozór wolnych od polityki czy kwestii światopoglądowych.
Spektakle, nawet stricte rozrywkowe, ba!, niekiedy i dziecięce, zamiast szukać zrozumienia dla skrajnych postaw i budować płaszczyznę potencjalnego dialogu, wymierzone są przeciw: przeciw narodowcom albo lewicy, przeciw mieszczańskiemu albo hipsterskiemu widzowi, etc., etc. Widownia jest nieustannie, nawet jeśli podświadomie, antagonizowana. Wobec tego szczególną przyjemność sprawiły mi ostatnio dwa spektakle biegunowo różne, jak różnić się może proekologiczna bajka od komedii romantycznej, ale równocześnie bliskie pod względem nie tylko popkulturowych nawiązań, a przede wszystkim czułego spojrzenia na ich bohaterów. W obu świat opowieści jest skomplikowany, brudny, skażony problemami współczesności, zasiedlony pokiereszowanymi, nieoczywistymi moralnie postaciami - ale oba też starają się znaleźć w tej niewesołej wizji miejsce na refleksję nad postawami bohaterów, nie stawiają nikogo w roli jednoznacznego schwarzcharakteru. A takie podejście do człowieka, by nie rzec: człowieczeństwa, przynosi katartyczne niemal emocje i buduje za ich sprawą wspólnotę na widowniach.
Pierwszym ze wspomnianych przedstawień są "Ziemianie" (na zdjęciu) z Wrocławskiego Teatru Lalek. Jako że tytuł przeznaczony został dla dzieci od szóstego roku życia, z oczywistych względów obok widowni targetowej drugą połowę oglądających stanowią dorośli, rodzice i opiekunowie. Jedni i drudzy śledzą opowieść z równym zaangażowaniem, bo i potrzeb tych drugich nie pominięto w narracji. Sceniczny świat wywiedziono z postapokaliptycznych thrillerów: ziemia jest zdegradowana, zanieczyszczona, straszy kikutami pościnanych drzew, między którymi przemykają ostańcy z ekologicznej katastrofy: mądry żuraw, uosabiający Filozofię Ptaków, czy topniejący w podniszczonym turystycznym namiocie Klimat. To świat, w którym pali się węglem, plastik wyrzuca do lasu, a do dzikich zwierząt strzela dla rozrywki - bo i taka scena pojawi się w spektaklu. Główną bohaterką "Ziemian" jest Ostatnia Pszczoła (w tej roli konsekwentnie prowadząca postać zarówno w żywym jak i lalkowym planie Anna Makowska-Kowalczyk), która usiłuje straceńczo walczyć o przetrwanie - swoje, a więc i swojego gatunku.
A przeciwnicy są groźni: dymiący bez przerwy z przenośnego piecyka diaboliczny Smog Podwawelski (Tomasz Maśląkowski buduje tu chyba najciekawszą rolę, naraz zwierzęcy, rubaszny, ale grający i wrażliwymi tonami - dziecięcy widzowie trochę się go boją, trochę są nim zafascynowani, bo też trudno jego postaci w przewrotny sposób nie lubić) i sprzymierzony z nim Minister Bull Dogerre (umiejętnie broniący swojego bohatera mimo jego ohydy Grzegorz Mazoń). Ten ostatni to oczywiście ostra parodia ex-ministra Jana Szyszki; poza tym, że posługuje się cytatami ze swojego pierwowzoru, jest jednak przedstawiony jako mieszanka popkulturowej figury złego korporacyjnego technokraty, zawsze w nieskazitelnym garniturze i nastawionego jedynie na zysk, i safandułowatego peerelowskiego cinkciarza z wąsem, który dużo krzyczy, ale mało może. I faktycznie, choć zaczynał jako nieformalny mocodawca Podwawelskiego, Smog wyrwał się spod jego kontroli i zaczął dusić wszystkich, łącznie z Ministrem, co okaże się pretekstem do jego gwałtownej zmiany poglądów. Mało w tym świecie nadziei - i ten brak jest autentycznie poruszający, choć nawet jeśli oskarżenie o odpowiedzialność za ten stan rzeczy ciąży na jedynym ludzkim bohaterze, nie odbiera mu się prawa do poprawy.
Wydawałoby się, że nie powinni mieć nadziei także bohaterowie spektaklu "lovebook" z łódzkiego Teatru Powszechnego. Ich świat, jakkolwiek skupiony na tęsknocie za miłością, niesie same rozczarowania - i nie da się odpowiedzialności za nie zrzucić na pech, bo wszyscy są do bólu świadomi własnej małości i popełnionych błędów. Głównym bohaterem przedstawienia, luźno inspirowanego "Poradnikiem pozytywnego myślenia" Matthew Quicka i jego filmową adaptacją, jest Bud (rozedrgany, świadomie nadekspresyjny Jakub Kotyński, prowadzący cały spektakl), pacjent szpitala psychiatrycznego, obsesyjnie uzależniony od myśli o powrocie do byłej żony, której obrazu w chorobie zapomniał. Jego opowieść zaczyna się od przedstawienia dwóch małych rybek, które od zawsze były sobie przeznaczone, a za inkarnację których Bud uważa siebie i małżonkę. Kiedy wyjdzie ze szpitala, rozpocznie więc z pomocą poznanej tam Melanii poszukiwania, a na ich drodze napotka plejadę dziwacznych postaci o połamanym życiu, począwszy od własnego psychiatry, niewyoutowanego geja, kompensującego to stalkowaniem pacjentek dla pozoru zauroczenia, przez rodzinę, w której uzależniony od hazardu ojciec przegrał cały majątek, matka jest byłą alkoholiczką, a brat żyjącym w kulcie siły wojskowym, po zadufany w sobie mimo umiarkowanej bystrości Plemnik Buda czy roztrzepaną personifikację Miłości.
Poza Budem i jego pojawiającą się na moment żoną wszystkie pozostałe role odgrywa, dwojąc się i trojąc, ledwie trójka wykonawców, spośród których wyróżnia się zdecydowanie Karolina Łukaszewicz; jej ciepło stanowi swoisty bufor chroniący przed surowością scenicznej rzeczywistości, kontrę do rozpędzonego rytmu dialogów o mechanicznej, przypominającej Masłowską frazie, aktorka potrafi uczłowieczyć nawet tak absurdalne postaci, jak członek meksykańskiego kartelu z narkotycznych wizji Buda. A że scenariusz topi się w uroczych absurdach, metateatralnych wtrętach i popkulturowych kliszach, tym większe to wyzwanie. W "Ziemianach" także pojawia się zresztą wątek toksycznej romantycznej miłości: Smog więzi mianowicie w klatce-szklarni swoją ukochaną Rozedrganą Gardenię (Agata Cejba), kobiecy kwiat, pewnie równie ostatni na świecie co Pszczoła i z pewnością świadomie nawiązujący do motywu wiecznej róży z "Pięknej i Bestii". Najwyraźniej nieumiejętność budowania zdrowych relacji jest dla dzisiejszej rzeczywistości diagnozą równie naturalną jak łatwość popadania w uzależnienia i brak dbałości o środowisko.
Czy Ostatniej Pszczole uda się uratować świat? Oczywiście, że tak. Pomoże jej w tym Gardenia, która wydostanie się na wolność i rozpleni się swobodnie, udowadniając romantyczną prawdę, że dzika przyroda pochłonie każdą cywilizację. Pomogą jej w tym też i mali widzowie, którzy wspólnie z aktorami pozbierają ze sceny śmieci i postawią do pionu (dosłownie) pościnane drzewa, pozwalając im się pomału zielenić. Czy Budowi uda się zbudować szczęśliwy związek? Oczywiście, że tak. Spotkanie byłej żony pomoże mu zrozumieć, że pogoń za jej wspomnieniem przesłoniła mu prawdziwe szczęście, które miał u boku w postaci Melanii. Pomogą mu w tym też rodzice, rezygnując z rozwodu, świadomi własnych niedomagań. Powrót Buda do początkowej opowieści o kolejnej inkarnacji dwóch rybek, tyle że ze zmienionymi personaliami wybranki, jest w prosty sposób poruszający - uwalnia od ciążącego nad całym przebiegiem "lovebooka" przekonania o konieczności wypełnienia przeznaczenia. Tak samo prosto wzrusza finałowe otwarcie okna z tyłu kameralnej sceny WTL-u, za którym bucha wczesnowiosenną zielenią wrocławski park, zalewając mroczną do niedawna scenę "Ziemian" ostrym słońcem. Wszystko może się zmienić. Wszystko możemy jeszcze zmienić.
Nie jestem piewcą łatwych happy endów, chociaż rzecz jasna rozumiem i doceniam ich oddziaływanie na odbiorcę. Sam też chętnie daję się im porwać, pod warunkiem jednak, że prowadzące do nich opowieści nie są budowane ze sztamp i prostackich reżyserskich wytrychów. Zarówno Michał Siegoczyński w "lovebooku" (do którego napisał również scenariusz), jak Lena Frankiewicz w Ziemianach (na podstawie tekstu Jarosława Murawskiego, po którym nie spodziewałbym się tak udanego wystawienia) znaleźli nietuzinkowe mechanizmy, rządzące ich teatralnymi światami, wobec skomplikowania i zdecydowanego charakteru których proste puenty nie rażą, ale zyskują szczególną moc: dają nadzieję. I nawet jeśli diagnozy rzeczywistości są w obu spektaklach niewesołe, a ich gatunkowe przynależności - wciąż to proekologiczna bajka i komedia romantyczna - mogłyby budzić wątpliwości, z takiego teatru wychodzi się wzmocnionym. Chce się zebrać mijane po drodze śmieci i wybaczać sobie słabości. I mówię szczerze: chciałbym czuć się tak za każdym razem wychodząc z teatru, czy miałbym lat sześć, czy sześćdziesiąt.