Dyskomfort pamięci

„Biedermannowie" - aut. Anna Wakulik - reż. Adam Orzechowski – Teatr Powszechny w Łodzi

Ostatnio ktoś mi powiedział, że po całym tygodniu pracy zmęczeni ludzie nie chcą iść do teatru na trudną i wymagającą sztukę. Podobno widzowie teatralni wolą prostą rozrywkę – komedię, która pozwoli im się oderwać od trudów życia codziennego. Nie zgodzę się z tym. Na spektaklu „Biedermannowie" w reż. Adama Orzechowskiego, zrealizowanego na deskach Teatru Powszechnego w Łodzi widownia była pełna. Nikt nie wyszedł w trakcie. Natomiast panującą podczas spektaklu ciszę można było niemal kroić nożem.

O tym spektaklu można powiedzieć, że od początku panuje na nim atmosfera jak w filmach Alfreda Hitchcocka – pierwsza scena jest bardzo mocna, a potem napięcie już tylko rośnie. W „Biedermannach" dokładnie tak jest. Kiedy wchodzimy na widownię, spektakl już trwa: widać scenkę rodzajową, w której matka i córka po lewej stronie proscenium siedzą przy stole, natomiast ojciec snuje się po wielkim salonie. Kobiety są niemal nieruchome, co jakiś czas mechanicznym ruchem piją herbatę. Słyszymy niepokojącą muzykę (autorstwa Marcina Nenko), która będzie podbijać emocje. Ze sceny bije dziwna, niepokojąca energia – uczucie lęku i niepokoju wraz z rozwojem akcji będzie się tylko potęgować.

Wystarczy przyjrzeć się scenografii (autorstwa Magdaleny Gajewskiej), żeby zobaczyć, że coś tu nie gra: po prawej stronie, w głębi sceny, stoi mały stolik i krzesło. Za nimi wielki, czarny fortepian. Tło tworzą wielkie okna z powybijanymi lub pękniętymi szybami, za którymi smutno zwisają konary. Widać, że są zawieszone na linach, mają przykręcone haczyki. Są symbolem drzew, które kiedyś prawdopodobnie zieleniły się za oknami, teraz widać tylko czerniejące, ogołocone z liści konary. Kulisy są odsłonięte: po bokach sceny widać ukrytą zwykle w kulisach sznurownię. Scenografia jest więc ograniczona do minimum. Wraz ze zgaszeniem świateł na widowni, na scenie zaczyna padać śnieg: paradoksalnie wewnątrz domu Biedermannów, na których schyłek rodu patrzymy. To wszystko przywołuje słowa Czesława Miłosza z wiersza „Który skrzywdziłeś...": „Lepszy dla ciebie byłby świt zimowy/ I sznur i gałąź pod ciężarem zgięta". Ale czy na pewno?

Bezgłośnie padający śnieg nie wygasza emocji, nie jest tłem romantycznego obrazka: to kontrast do brutalności, z jaką do domu rodziny łódzkich przemysłowców wkracza wojsko. Bruno Biedermann (Arkadiusz Wójcik) jest w swoim domu z żoną Luizą (Karolina Łukaszewicz), córką Marylą (Małgorzata Goździk) i nianią (Monika Kępka) – od pierwszej sceny wiadomo, że jest zima, styczeń 1945 roku, a mąż i ojciec za chwilę podejmie najtrudniejszą i najbardziej dramatyczną decyzję w swoim życiu. Od pierwszej sceny jest mrocznie, a z każdą minutą będzie robić się coraz bardziej ponuro. Ale nie tak jak w twórczości Edgara Allana Poe, bo to nie jest fantastyka. Ponury klimat wynika z prawdy, która po latach wylewa się ze sceny. To świadectwo pamięci w stylu opowiadań Tadeusza Borowskiego czy Zofii Nałkowskiej – autorów, którzy nie pozwolili zginąć ludziom, których historie przechowywane są nadal w pamięci wielu czytelników.

Łódź sama w sobie to jedna wielka pamięć. Ulice przesiąknięte wręcz historią. Teraz już ładniejsza, wyremontowana, ale cały czas widać tam znamiona dawnych zdarzeń. Na terenie byłego getta jest w powietrzu coś specyficznego, nieuchwytnego. Podobnie jest w niektórych miejscach w Warszawie. To cały czas jest tak, że od tej trudnej historii nie uciekniemy. I nieustannie twórcy będą takie „uwierające" opowieści odkurzać, ściągając z półek pamięci. Fundacja Gra/nice zrealizowała spektakl „Ostatni sen Eugenii/ Eugenias letzter Traum" w reż. Doroty Abbe, opowiadający o obozie koncentracyjnym dla dzieci na ul. Przemysłowej w Łodzi. Oglądając przerażające, choć w symboliczny sposób pokazane sceny jak Eugenia Pol vel Genowefa Pohl maltretowała dzieci wiemy, że spacerując po Łodzi stąpamy po popiołach, a po tych ulicach muszą przemykać duchy.

„Biedermannowie" to spektakl o absolutnie precyzyjnej reżyserii: chronologia jest tu zaburzona celowo, ponieważ zaczynamy od najważniejszego, a potem cofamy się w czasie. Ale to nie jest oczywiste, ponieważ przez scenę płynnie przechodzą postaci z czasu teraźniejszego i przeszłości głównych bohaterów. Dzięki temu zabiegowi widz stopniowo przechodzi od swoistej idylli w początkach życia rodziny Biedermannów, poznaje dobroć i surowe decyzje ojca (Robert Biedermann – Adam Marjański), a potem dowiaduje się wstrząsających decyzjach m.in. najmłodszej córki Bruna, która teraz siedzi przy stole ciężko chora po torturowaniu przez gestapo. Tak jakby ktoś przed oczami przerzucał zdjęcia i krótko przedstawiał moment w życiu, do którego się ta sytuacja odnosi. Pamięć nie płata tu figli. Wobec ostateczności wraca się do najważniejszych momentów, które doprowadziły bohaterów do tego konkretnego miejsca.

Spektakl w reżyserii Adama Orzechowskiego jest mroczny, trudny w odbiorze, ale nie nudny – co chwilę wychodzą na jaw nowe fakty, a historia na prawie dwie godziny przykuwa do teatralnego fotela. Nikt na sali nawet nie kaszlnie przez cały ten czas. Przejmująca muzyka, malarskie światło, zwracające uwagę kostiumy (reżyseria światła i kostiumy: także Magdalena Gajewska) – to wszystko tworzy świat tytułowej rodziny Biedermannów. Niemcy, którzy mieszkali na polskiej ziemi? Czy Polacy pochodzenia niemieckiego? Zmuszeni do podpisania volkslisty ze względu na skomplikowane losy ziemi, na której przyszło im żyć. Wszystko dzieje się w jednej przestrzeni: mieszkanie przemysłowców kumuluje emocje: płynne przejścia między żyjącymi a umarłymi, właściwie brak granic między przeszłością a teraźniejszością. Szczególnie, że widz patrzy na to z perspektywy XXI wieku – tych ludzi przecież już nie ma. Pamięć przekracza czas. Teatr ożywia opowieść. Jest to tragedia rodzinna na wielu poziomach. Spokojnie żyjący ludzie postawieni wobec tragicznej ostateczności.

„Biedermannowie" to doskonale zrealizowany, rewelacyjnie zagrany i niezwykle ważny spektakl. Szczerze polecam zmierzyć się z tą zmaterializowaną pamięcią, która zapewne wzbudzi dyskomfort, ale na pewno nie pozostawi obojętnym. Warto pamiętać o tym, że pod pięknymi żyrandolami, pomimo tanecznej beztroski – na tym samym parkiecie może zawsze też wydarzyć się tragedia. Życie zawsze się komplikuje, kiedy wkracza zło i tylko od nas zależy, jak na nie zareagujemy w sytuacji granicznej.

Joanna Marcinkowska
Dziennik Teatralny Zielona Góra
30 października 2024

Książka tygodnia

Aurora. Nagroda Dramaturgiczna Miasta Bydgoszczy. Sztuki finałowe 2024
Teatr Polski w Bydgoszczy
red. Davit Gabunia, Julia Holewińska, Agnieszka Piotrowska

Trailer tygodnia