Dziki zachód po „naszymu"
"Szeryf z Fryn City" – reż. Zbigniew Stryj – Miejskie Centrum Kultury im. Henryka Bisty w Rudzie Śląskiej.„Godosz normalnie?" „Ja, ino w doma, bo przy ludziach to się musza barzi tropić". Tak pewnie odpowiedziałabym na pytanie o to, czy „godom". I myślę, że nie tylko ja. Wielu młodych ludzi, zwłaszcza ci, którzy nie posługują się gwarą w domu, ale wyczuwają ją podskórnie.
Wielu ludzi się wstydzi, co jest wynikiem zależności trochę politycznych, a trochę gospodarczych. Bo gwara brzmi wieśniacko, bo dziecko w szkole powinno posługiwać się poprawną polszczyzną, bo jesteśmy Polakami, to mamy mówić po polsku. Tylko co zrobić, kiedy tak bardzo chce się godać, a nie wie się jak?
Zbigniew Stryj to aktor pochodzący z Zabrza i wychowany w śląskiej tradycji. W całej Polsce znany z ról serialowych i filmowych - a rolę Eryka Kacika w filmie „Benek" z 2007 roku, otrzymał Nagrodę dla najlepszego aktora drugoplanowego - natomiast mieszkańcom Metropolii znany z Teatru Nowego w Zabrzu, w którego murach od 1997 roku wcielił się w ponad 40 ról. Wielokrotnie nagradzany i wyróżniany za swoje kreacje, ale nie zapomina też o swoich korzeniach i czynnie propaguje i utrwala kulturę Górnego Śląska.
„Szeryf z Fryn City", czyli komedia utrzymana w klimacie westernu, jest kolejną produkcją Miejskiego Centrum Kultury w Rudzie Śląskiej, zaraz po bardzo dobrze odebranej przez rudzian komedii muzyczno-romantycznej „Gita Story". Oba spektakle napisane zostały i wyreżyserowane przez Zbigniewa Stryja. Dowcipne i błyskotliwe rymowane dialogi zdradzają nie tylko swobodę poruszania się w klimacie i gwarze, ale również ogromną czułość, którą autor darzy miejsce swego pochodzenia.
Akcja „Szeryfa..." dzieje się nie w Oberschleisen, ale na Dzikim Zachodzie, gdzieś... no właśnie, nazwijmy miejsce akcji - Gdzieś. Miejsce nieokreślone, niewspominane, bo właściwie to nie o to tam chodzi, ta cała otoczka ma tylko nadać jakiś charakter i sens fabule. Także jest sobie to Gdzieś, na amerykańskiej prerii i w tym miasteczku żyją sobie dwie rodziny pochodzące ze Śląska. Ich losy zbiegają się w jednym punkcie, jakim jest odziedziczenie zapuszczonego budynku dawnego saloonu. Później następuje klasyczna konfrontacja punktów widzenia – Wenus i Mars, a wszystko to pod okiem i za demagogiczną sprawą Szeryfa Łoklanego.
Scenografia stworzona przez Zbigniewa Stryja i Pawła Janickiego jest bardzo przyjemna dla oka i wiarygodna. Zamknięcie akcji w przestrzeni starego saloonu daje ułudę, że gdzieś tam, za ruchomymi drzwiczkami jest ta preria, stoją konie uwiązane do koniowiązu, przejeżdżają wozy, a gdzieś tam pod lasem galopują indianery. Wszystko to uzupełniają różne drobne rzeczy: stare koło, walająca się słoma, zapomniany kowbojski but. Można by zarzucić chaos, że w gruncie rzeczy jest to wszystko, co znalazło się w schematycznym skojarzeniu – Dziki Zachód – ale biorąc pod uwagę miejsce akcji, trzeba przyznać, że ma to sens. Do tego akapitu dodam jeszcze kostiumy Doroty Zeliszek, które podbiły moje serce. Proste, bardzo kowbojskie, odpowiednio przerysowane i zgrane z charakterami postaci. „Druga część" scenografii autorstwa Magdaleny Chrostek, tchnęła zmianę w przestrzeń sceniczną i oddała charakter zmiany, ale za dużo nie chcę zdradzać.
Słów kilka o kreacjach aktorskich, a żeby mi nie było za dobrze, to zacznę od tej, która najbardziej mnie uwierała. Rola tytułowego Szeryfa, którą stworzył Krzysztof Wierzchowski, była dla mnie zagadką, aż do końca spektaklu. Bardzo chciałam przejrzeć go szybciej, niż bohaterowie, chciałam być sprytna i chciałam, żeby oni też byli sprytni, a w końcu okazało się, że i tak udało się mnie zaskoczyć. Dwa tygodnie później, pisząc tę recenzję, wciąż nie wiem, czy tę postać lubię, czy nie.
O wiele łatwiej jest mi rozważyć resztę bohaterów. Część męska dowodzona przez Siwego Erwina - hanysa z Rudy (granego przez hanysa z Zabrza – Zbigniewa Stryja), to potęga mięśni, testosteronu i prawa silnej ręki. Jego dwaj synowie: bardziej spokojny Johnny (Jan Woldan) i porywczy Ted (Jakub Podgórski) w równej części pomagają, jak i nadwyrężają nerwy ojca. Płeć piękna reprezentowana jest przez Ritę w Czerni (wspaniała jak zawsze – Joanna Romaniak), która sprytem i zaradnością osiąga to, co chce. Pomaga jej siostra – słodka i zalotna Nelly (Nina Siwy) i córka - buntownicza kowbojka Hannah (Anna Białoń). Teraz zamierzałam wyróżnić jakoś swoich ulubieńców, porozwodzić się trochę nad tym, co zrobili tak fantastycznie, że kupili moje serce, ale dla siedmiu osób, to chyba lekka przesada w recenzji. Na pełną analizę trzeba będzie zaczekać aż do mojej dysertacji, a teraz postaram się to streścić i zgrabnie podsumować.
Wciąż w pamięci mając „Gita Story" i tamtejsze kreacje aktorów, niezmiernie miło oglądało mi się ich w zupełnie innej odsłonie. Czułam się trochę jak na koncercie, podczas którego każdy dostaje swoją solówkę i daje z siebie wszystko. Postacie stworzone bardzo schematycznie i kliszowo sprawdziły się. Były takie, jak się spodziewaliśmy, a jednak przez to jakieś takie swojskie. Jako dumna Rudzianka pewnie nie jestem obiektywna, ale znam ludzi, którzy są dokładnie tacy jak Rita, Erwin, Johnny, Ted, Hannah i Nelly. Dlatego mnie te klisze urzekły i przekonały. Ruch sceniczny, za który odpowiadała Agnieszka Ślusarek był w punkt i dopełniał słowa bohaterów, zwłaszcza w scenie finałowej.
Jak już wcześniej powiedziałam – śmiem przypuszczać, że brak obiektywizmu w tej recenzji. Za duży sentyment odczuwam, myśląc o rodzinnym mieście, kulturze i bardzo dobrze mi się słucha „godki". Mimo wszystko uważam, że „Szeryf z Fryn City" to sztuka bardzo dopracowana i pełna pasji.
Bawi, uczy (nowych słów zwłaszcza) i utrwala tradycje, za co należą się wyrazy uznania. Raczej nie znalazł się nikt (a przynajmniej nie słyszałam o kimś takim), kto po wyjściu z sali był zniesmaczony żartami (a niektóre były wręcz przaśne, tu muszę być uczciwa), bo to poczucie humoru, odrobinę zjadliwe też jest charakterystyczne dla Ślązaków. Jedyne co mogę jeszcze dodać, to prośba o więcej, więcej i jeszcze raz więcej.