"Fatalista" - w żydowskiej Pompei
"Fatalista" - reż. Wojciech Urbański - Teatr Dramatyczny m.st. WarszawySztuką "Fatalista" nawiązał Tadeusz Słobodzianek , jej autor, do opowiadania Isaaka Bashevisa Singera. Tamten pokazał jak żydowska para, Beniamin i Lea, zeszła się poniekąd w następstwie filozofii życiowej mężczyzny. Dyrektor Teatru Dramatycznego w Warszawie dopisał dalszy ciąg. Są lata 30. wieku XX, Warszawa, oni pozostają od dłuższego czasu małżeństwem, mają dwóch synów i... Siadają do szabatowej kolacji. No właśnie, czy tytułowy fatalizm pana domu wystarczy jako spoiwo związku?
To jest manifest teatru co do formy absolutnie tradycyjnego, literackiego, opartego na słowie i aktorstwie. Grzegorz Małecki żeby dochować mu wierności wystawił niedawno w Narodowym współczesne brytyjskie "Tchnienie" bez dekoracji i dźwięków każąc grać aktorom na absolutnie pustej scenie. Ale Wojciech Urbański, reżyser, jest jeszcze bardziej bezczelny.
Mamy realistyczne dekoracje Joanny Zemanek imitujące żydowskie mieszkanie z lat 30. Widzimy studzienne podwórko za oknem, słyszymy odgłosy chłopców grających tam w piłkę, nawet ściemnia się. Na stole w szabatowy wieczór podaje się prawdziwą zupę na prawdziwych talerzach. Efekty dodatkowe, łącznie z muzyką Natalii Czekały, pojawiają się dyskretnie, na moment. Teatr realistyczny. Może mieszczański?
Można się zastanawiać, czy realistyczne są dialogi, pełne zaklęć, litanii, rytualnych wyliczanek, symbolicznych figur i literacko-filozoficznych aluzji, chwilami zabawne, chwilami serio, ze smacznymi odniesieniami historycznymi. Czuje się w tym klimat nie tylko Singera, ale np. Hanocha Levina, choć ten oddawania rzeczywistości w skali 1:1 raczej unika. Jeśli więc realizm, to magiczny. Tyle że to pojęcie stało się cokolwiek wytarte, przestało znaczyć. Na pewno ja lubię taki teatr. I szukam miejsc, gdzie mogę go znaleźć. Mała scena Teatru Dramatycznego, niemal na strychu, to takie miejsce.
Prosta historia, kiedy małżonkowie dokonują wobec siebie wzajemnej spowiedzi, opowiadają sobie swoje życie, prowadzą spór, ale też muszą się po prostu wygadać, prowokuje do pytań: o czym to tak naprawdę jest. O filozofii życiowej Narodu Wybranego, który lubował się podobno w pewnym typie mówienia o świecie, bo pozostał narodem księgi, słowa pisanego, skłonność do abstrakcji przejawiali tam nawet ludzie nie ze szczytu drabiny społecznej? A może to jednak bardziej uniwersalna przypowiastka o uczuciu między kobietą i mężczyzną po latach? Warto czasem nie zaczynać o takich pytań. Warto wczuć się.
Słobodzianek nie walczy tym razem o żadną sprawę, po prostu opowiada - usłyszałem w kuluarach od pewnej osoby wykonującej zawód krytyka. Na pewno walnie pomagają w tym jemu i Urbańskiemu aktorzy. Robert T. Majewski jako filozof Beniamin może budzić inne oczekiwania, kojarzyć się z Kabaretem Na Koniec Świata czy z La la Poland, gdzie jest między innymi niezmiernie śmiesznym, podlegającym transformacjom Panem Karolem. Tu jakby na przekór temu stereotypowi, a zgodnie ze swoją główną teatralna aktywnością, pozostaje bardzo powściągliwy, unikający przerysowań. Nie jest Żydem ze "Skrzypka na dachu" za to bezbłędnie wyczuwa ducha żydowskiej poetyckości.
Dorównuje mu Magdalena Czerwińska jako Lea mieniąca się różnymi barwami kobiecości, kompletnie nie rodzajowa, istna synteza siły charakteru swojej płci. Aktorka niedawno zachwycała w sugestywnej "Miłości do ostatniego wejrzenia", to jej kolejny sukces. I to świetny teatralny duet.
Zaskakująco dobrze wypadają chłopcy: Jakub Strach jako Abramek i Maksymilian Zieliński jako Kubek. Poprowadzić tak sprawnie dzieci udaje się w polskich produkcjach, nawet filmowych, rzadko. Tu być może powstała szczególna atmosfera, chemia między dorosłymi aktorami i dziecięcymi, co dało znakomity efekt. Mali aktorzy nie są sztuczni, wyraźnie bawią się swoimi rolami.
A na marginesie dodatkowe refleksje. Pierwsza to ciekawość, jak to w takich przypadkach jest z wiernością obyczajowym klimatom. Czy pozycja kobiety była w tego typu żydowskich rodzinach tak silna jak tu, czy to jednak wyjątek? Pojęcie "tradycji" przecież unosi się w tej sztuce cały czas w powietrzu.
I co z ówczesnym seksem? Czy kobieta mogła mieć łatwo kochanka? Czy Żydzi różnili się w tym względzie od Polaków, a jeśli to w którą stronę? A jakie były w tym względzie polskie standardy? Obyczajowy konserwatyzm, patriarchalizm, to realność, czy jednak bardziej fasada? Sam sięgając w przeszłość choćby własnej rodziny, nieustannie się o te pytania potykam.
Jest i uwaga inna. Choć Słobodzianek zadbał o to aby tekst nas nie dołował, nie przeciążał smutkiem, choć chwilami jest to po prostu coś w rodzaju żartu scenicznego z silnym pierwiastkiem komediowym, ja nie mogę się przy takich historiach uwolnić od przeraźliwej melancholii. Jakiejkolwiek historii dziejącej się w tej społeczności i w tamtych latach by nam nie zafundowano, pamięta się o końcu, o finale.
Co się stało, co się stać musiało, z tymi postaciami za niedługi czas? Jaki był dalszy los Lei i Beniamina? A jaki ich synów? To musi wisieć nad każdym tego typu utworem. Jako zakłócenie czy jako logiczny wniosek? Tak już po prostu jest. Ja mam w takich przypadkach skojarzenie ze skamieniałymi raz na zawsze postaciami z Pompei. I przypominam sobie Jacka Kaczmarskiego z jego piosenką o psie, który ostrzegał szczekaniem...