Jarzyna w lawendzie

Klata w sosie własnym i peruwiański deser, czyli o menu 28. Festiwalu Szekspirowskiego

Najdłuższy, nieco męczący, ewoluujący w kierunku do końca nieznanym, wymagający odświeżenia i... najważniejszy – taki był w tym roku tradycyjnie towarzyszący Jarmarkowi św. Dominika Festiwal Szekspirowski.

Trzeci festiwal Agaty Grendy na pewno był bardzo długi i niemożliwy do opanowania oraz oceny przez jedną osobę, bo szeroka oferta była adresowana do różnych grup odbiorców. 11 dni festiwalowych to kilkadziesiąt wydarzeń, w tym 20 propozycji scenicznych i jeszcze więcej towarzyszących. Festiwal Szekspirowski Agaty Grendy w coraz mniejszym stopniu przypomina ponad 20 wcześniejszych edycji, co jest przyjmowane co najmniej różnie.

Był to festiwal tylko gdański (bywały lata, że był pomorski: Szekspir w Kościerzynie!), ale trudno o nim powiedzieć, że był to gdański showcase, jak krakowskim jest Boska Komedia czy w dobrych latach poznańskim była Malta. Niewielki był wpływ Szekspirowskiego na kulturę pomorską, choć były aż dwie (sic!) propozycje z Gdańska (więcej było wykonawców ze śladami gdańskimi w spektaklu opolskim), co jest tym bardziej bolesne, że lokalna kultura teatralna potrzebuje już nie kroplówki, a sprawnego, ogólnodostępnego defibrylatora.

Na szczęście była „Burza. Regulamin wyspy", teatralność Pawła Palcata, pierwszy akt z Kalisza, najlepszy w historii SzekspirOFF, rozbrajające wyznanie Renato Rizziego i peruwiańska radość na pogalowe już zakończenie. Była też

Festiwalowość

Festiwalowość gdańska jest ogólnie rzadka i trudno dla szekspirowskiej znaleźć konkurencję. Na festiwalowość składa się najczęściej kilka elementów: konkurs z nagrodami („festiwale" bez nagród to przeglądy) i emocje z niego wynikające, życie towarzyskie i uczuciowe (było jak zwykle wsobne i daleko mu do popisów wesołej dziatwy filmowej w Gdyni), skandale a raczej skandaliki (wyjątkowo sprawiedliwy werdykt Jury, Jacek Kopciński nieobecny, więc w tej kategorii słabiutko) i obecność VIPów (byli m.in. prawie „wszyscy" topowi krytycy teatralni, najwięcej na klęsce Jarzyny, na dwa dni wpadł Mariusz Treliński). Jak na festiwalu bywa, zanotowano też pełne spectrum opinii, młodzi adepci zachwycali się wszystkim, bo mają mały ogląd, są młodzi i najczęściej na wejściówkach, starszyzna utyskiwała na poziom, ale tylko na privie, bo public przecież nie wyraża się szczerych opinii – generalnie mixer wykluczających się pojęć i systemów (bez)wartości. W tym roku festiwalowość była także olimpijska – na jednym z „porywających" spektakli tylko w moim rzędzie cztery osoby sprawdzały wynik pojedynku Igi Świątek (detalizuję: chodzi o mecz z niedobrą ciocią Danielle).

Festiwalowość buduje się także poprzez harmonogram wydarzeń. Tak jak finał był bardzo udany, tak otwarcie niezamierzenie nietrafione – produkcja gospodarzy „Burza. Prequel" spotkała się z chłodnym przyjęciem teatralnych biesiadników, co wpłynęło na nastroje pierwszych dni.

No i chyba największy, najbardziej pożądany składnik festiwalowości: zaspokojenie głodu wyjątkowości. Uczestnicy chcą brać udział w czymś szczególnym, niezapomnianym, nobilitowanym jak w początkach Macro Cash & Carry (każdy chciał, ale trzeba było wyrobić sobie plastikową kartę i mieć min. 140 cm wzrostu – dzisiaj taki warunek nie do pomyślenia nawet w umyśle konfederaty i JKM). W tym roku wyjątkowe były Opole i Lima.

Zmiany, zmiany, zmiany

11 dni i zbyt wiele średnich i średniawych pokazów rozrzedzało atmosferę. Dobrze by zrobiło festiwalowi skrócenie i zagęszczenie: lepiej kilka petard niż kilkanaście strzałów z kapiszonowca. Nie jest specjalnie strzeżoną tajemnicą konstatacja, że Festiwal nie informuje nas, w jakim stanie jest Szekspir na świecie, czy są jakieś tendencje i takie tam, jedynie o polskim Szekspirze możemy sobie wyrobić zdanie. Tegoroczna setlista Łukasza Drewniaka powinna składać się jednak z czterech tytułów i wtedy byłaby b. dobra, obecność Rzeszowa da się zrozumieć, ale nie powinno zaakceptować – lepszym miejscem dla „Makbeta. Głosów z ciemności" Teatru Przedmieście byłby SzekspirOFF.

Czas najwyższy przeciąć pępowinę, otworzyć Festiwal Szekspirowski na Nieszekspira i pokazywać oprócz interpretacji dzieł patrona po prostu możliwie jak najlepszy, dostępny teatr. W co najmniej kilku prezentacjach zawartość Szekspira w Szekspirze była śladowa i tylko powoływanie się w opisie na Nieśmiertelnego tłumaczyło obecność w Gdańsku, więc pokazujmy Szekspira bez Szekspira, byle dobrego! Tegoroczny budżet wynosił 2,1 mln zł przed podliczeniem wszystkich kosztów i może by styknęło na 2-3 wydarzenia?

Dobrze zrobiłoby festiwalowemu menu odświeżenie karty, dodanie do potraw np. papryczek – niekoniecznie od razu Carolina Reaper, wystarczą na początek figlarne jalapenos. Mieszczańskości i wsobności nie da się wyeliminować, są chyba wpisane w DNA Festu, bo gdańska i szerzej: polska publiczność teatralna jest w najlepszym razie jak z utworu Luxtorpedy („ja też cię bardzo kocham..."):

To, co najlepsze

Pamiętam potężne rozczarowanie spektaklem „Mój rok relaksu i odpoczynku" w reżyserii Katarzyny Minkowskiej w warszawskim Teatrze Dramatycznym za dyrektoriatu Moniki Strzępki. Oczekiwałem przeczołgania, sponiewierania, całkowitego rezonansu magnetycznego wszystkich moich uprzedzeń, nienowoczesności i nieprzystawalności do jedynie słusznego porządku, a tu...bęc! Bardzo dobry spektakl, świetnie prowadzeni aktorzy, intensywność i timing na poziomie, gdzie Warlikowski i kilku jeszcze tylko – po prostu wysokooktanowy coctail. Świat przedstawiony nie mój, ale propozycja godna zapamiętania. Wcześniej też poznałem talent Jana Czaplińskiego, w tym m.in. jego „Głód" wg Martína Caparrósa, który ujął mnie smaczną, inteligentną szyderą, co lubię szczególnie, bo jak inaczej mówić o wielkich problemach tego szalonego świata, by nie wpaść w kłopotliwy patos? Rzecz w tym, by szydera była smaczna i prócz wyśmiania zachęcała do refleksji, a tak właśnie jest u Czaplińskiego. I jeszcze tylko same dobre wspomnienia z Opola (m.in. kapitalny spektakl na Szekspirowskim w 2010 r., zakończony po północy, czyli „Co chcecie albo Wieczór Trzech Króli" „wczesnego" Michała Borczucha) i szacun dla Bartosza Woźnego (Prospero, reżyser), który czy to we Wrocławiu, czy to w Toruniu, czy w Opolu tworzy kreacje i niesie spektakl wyżej oraz gwarantuje jakość.

Propozycja Czaplińskiego i Minkowskiej, bo tak dubletowo należy mówić o opolskiej „Burzy. Regulaminie wyspy", to najbardziej złożona narracyjnie propozycja, z jaką zetknąłem się od wielu lat w polskim teatrze. Na parafrazę pierwowzoru literackiego naniesiona jest próba do „Burzy" (teatr w teatrze), która jest bardzo dygresyjna i najczęściej wędruje w kierunku opowieści o rozłamie w polskim teatrze. Ale to jeszcze mało: poszczególne fragmenty z Szekspira żyją jeszcze bardziej swoim życiem niż w oryginale („Burza" to przecież wspaniały, dający inscenizatorom pole do popisu rozpad), rozbudowane sytuacje są pretekstem do wynurzeń osobistych, tekst oryginału jest bardziej ideą, na której dramaturg nadpisuje nowy tekst, często metatekst. Możemy mówić wręcz o zdublowanych spin offach. Najdowcipniejszy jest z udziałem Trinkulo, Stefano i Kalibana(Piotr Stanek!), najgroźniejszy nowych kolonizatorów, tworzących „regulamin" dyktatora najeźdźcy (m.in. Antonio, Gonzalo oraz Alonso), najbardziej gorzki reżysera i asystentki (czytelna aluzja do używania w celach nie tylko artystycznych II reżysera / Prospero i Ariela, ostatecznie krzepiący i romantyczny (sic!) młodych aktorów / Mirandy i Ferdynanda. Wiele planów, wiele opowieści, czasami rozgrywających się równolegle i wzmocnionych komentarzem ruchowym przez tancerzy (Filip Szatarski!), z dynamizującym całość wykorzystaniem nowoczesnej scenotechniki Dużej Sceny Teatru Wybrzeże (zapadnie i obrotówka). Duch Szekspira jest obecny, główna linia narracyjna pierwowzoru zachowana i czytelna, ale wszystko jest pretekstem do wypowiedzi na tematy współczesne, czyli mamy do czynienia ze sztandarowym przykładem używania klasyki. Chwalić reżyserkę za inscenizację i spięcie polifonicznej wizji w komunikatywny, atrakcyjny dla odbiorcy przekaz, dramaturga natomiast, a właściwie po prostu autora tekstu, za umiejętne połączenie tak wielu elementów.

Jestem reżyserem, mam prawo nie wiedzieć!

Od kilku lat trwa na wszystkich właściwie polach w polskim teatrze spór/konflikt młodych ze starymi (Kto? Dlaczego? Jak? Po co? Za ile?). Najbardziej atrakcyjny medialnie jest wątek przemocowy, ale sprawa jest dużo bardziej złożona. Wiele jest też jego przyczyn, jak choćby dysproporcje między podażą a popytem (mamy nadprodukcję aktorów, reżyserów i piszących) oraz malejące znaczenie społeczne teatru (teatralna rozrywka za to ma się coraz lepiej i będzie się czuła tylko lepiej). Spektakl Czaplińskiego i Minkowskiej jest najbardziej wyważoną, humanistyczną, empatyczną i zobiektywizowaną wypowiedzią na temat rozłamu w polskim teatrze, choć szala Temidy lekko przechyla się na stronę „starych" – odczuwałem chwilami pewną sympatię i zrozumienie dla scenicznego reżysera, w którym wszyscy chyba widzieli głównie Krystiana Lupę. Opolska „Burza" nie tylko przedstawia racje i słabości obu stron oraz naśmiewa się z terroru czułości, ale zachowuje nadzieję. Wiem, wiem, to mało progresywne, ale moim zdaniem jest jeszcze wystarczająco wielu naiwnych, wierzących w pozytywne przesłanie, że teatr jest ważny, że to oczyszczenie i takie tam. Dla nielicznej grupy lokalsów szczególnie wybrzmiało to na deskach nowej, wspaniałej Dużej Sceny Teatru Wybrzeże.

Na osobne potraktowanie zasługuje język Czaplińskiego zastosowany w prezentacji. Frazowanie, lekkość, wartkość (choćby piękne, na jednym wydechu: „mój bracie, przyjacielu, ziomku, druhu, kamracie") jest po Masłowskiej i Demirskim najciekawszym przykładem nowego tekstu scenicznego. Wsłuchując się w jego melodię, przenosiłem się do krainy, w której często bywałem od 1998 roku, krainy emocji, ciar i dreszczy. Po takiej wizycie chciało się biec, tańczyć i śpiewać (może nie wszystko naraz, ale ogólnie tak). Bardzo krzepiące, choć coraz rzadsze (ostatnio tak miałem na „Melodramacie").

Wreszcie, choć nie wyczerpuje to bogatego w znaczenia uniwersum, „Burza" to przezabawna komedia intelektualna, w której dowcip językowy współgra z komizmem sytuacji i charakterów.

Jeszcze o Złotym Yoricku

Szymon Kaczmarek jest reżyserem „Kupca weneckiego" Nowego Teatru im. Witkacego w Słupsku, który został sensacyjnym zwycięzcą wyścigu nagrodzonego Złotym Yorickiem w 2019 r. Potem była nieudana „Burza" w Teatrze Szekspirowskim (ten tytuł jakoś nie ma szczęścia w Gitesie) i w minionym sezonie „Wszystko dobre, co się dobrze kończy" w Teatrze im. W. Bogusławskiego w Kaliszu. Nakarmił bardzo dobry pierwszy akt: nieoczywisty, sugerujący, ale nie przesądzający, niepokojący, wciągający. Akt drugi i ostatni nie zdyskontował jednak zapowiedzi swego starszego brata i poszedł w gatunkowe perypetie, rezygnując z tajemnicy i poddając się dyktatowi przewidywalności. Zdecydowanie królewski był Michał Wierzbicki.

Jeszcze blisko 10 lat temu między Trójmiastem i Szczecinem panowała teatralna pustynia. Owszem, były teatry zawodowe, ale ich poziom dramatycznie odstawał od pomorskich antypodów. Sytuacja zmieniła się po objęciu Nowego w Słupsku przez Dominika Nowaka. Już pierwsza premiera, czyli „Ulica" (przeczytaj recenzję), wprowadziła skromną finansowo scenę (najniższy budżet w Polsce!) na nowe tory, od lat sypią się nagrody i zaproszenia (ostatnio „Mała Piętnastka"). Czy Koszalin pójdzie w ślady Słupska? „Makbet" Bałtyckiego Teatru Dramatycznego w Koszalinie zaskakuje pozytywnie w stosunku do wcześniejszej wiedzy o tej scenie. To zasługa reżysera Pawła Palcata, na co dzień aktora Teatru im. Heleny Modrzejewskiej w Legnicy. Cieszy zmysły teatralność Palcata, świeże, niewymuszone, ale i niebanalne pomysły. Scena morderstwa Dunkana, filmowo ukazana bromance'owa relacja Makbeta z Bankiem, użycie elementów nieoczywistych, z których najbardziej karmiły wyobraźnię kozy, których obecności nikt nie potrafił przekonywająco uzasadnić czy wyjaśnić, a których obecność „robiła", czyli intrygowała. Palcat zinterpretował „Makbeta", pozmieniał akcenty, rozbudował postaci (np. króla) i po prostu opowiedział po swojemu historię smutną i tajemniczą zarazem. Trzymam kciuki za Koszalin, oby „Makbet" rezonował w środowisku teatralnym Koszalina jak Muzeum Guggeheima w Bilbao czy Filharmonia Kaszubska w Wejherowie („efekt Bilbao").

Gdańsk kocha Jana Klatę, Klata lubi Szekspira, którego inscenizował już wielokrotnie i z sukcesem w teatrach polskich i zagranicznych (m.in. Złoty Yorick za „Króla Leara" w Narodowym Starym Teatrze w Krakowie czy „Tytus Andronikus" w koprodukcji Teatru Polskiego we Wrocławiu oraz Staatsschauspiel Dresden albo legendarny „H." Teatru Wybrzeże w Stoczni Gdańskiej). „Sen nocy letniej" Teatru Nowego w Poznaniu warto zestawić z opolską „Burzą" z dwóch powodów. Klata wypowiada się w temacie konfliktu młodych ze starymi, ale czyni to jednowymiarowo, naśmiewając się w scenach z udziałem rzemieślników z apologetów terroru czułości, nie tykając starych, czyli... swoich. Jeśli ma być śmiesznie do końca, to zaśpiewajmy z rzemieślnikami, że Jan Klata jest dla wzorca moralnego zachowania w teatrze niczym do 1960 r. dla metra wzorcem był pręt trzymany w Sevres pod Paryżem – po prostu ubaw po pachy.

Przydatność do spożycia reżysera teatralnego to 4-6 lat

Po drugie, co jeszcze ważniejsze, na przykładzie zestawienia w jednym miejscu spektakli Czaplińskiego/Minkowskiej i Klaty/Klaty (reżyseria i opracowanie tekstu), możemy zobaczyć, na czym polega zmiana warty w polskim teatrze. Nowe pokolenie teatralników, które reprezentują m.in.: Twarkowski, Minkowska, Skrzywanek, Buszewicz, Czapliński od kilku lat wyznacza nowe kursy dla polskiej sztuki scenicznej. A po nich pewnie przyjdą następne i następne... Oby przyszły!

„Sen..." Klaty nie jest spektaklem złym czy słabym – wielu reżyserów marzyłoby o takiej jakości (ewidentne plusy to m.in. scenografia, kostiumy i ogólnie wizualna strona spektaklu autorstwa Justyny Łagowskiej). Klata, jeśli nie wróci na ścieżkę „Balkonów" czy „Czego nie widać", nadal będzie wziętym reżyserem, ale to, co najnowsze i najciekawsze, jest już udziałem innych: sad but true.

Koincydencja w temacie: Jakub Skrzywanek został „ukąszony" przez teatr spektaklem „Sprawa Dantona" Jana Klaty we wrocławskim Teatrze Polskim. W zeszłym roku nowy dyrektor artystyczny Narodowego Starego Teatru w Krakowie, którym kierował kilka lat temu Jan Klata, wystawił na Festiwalu Szekspirowskim „Sen nocy letniej" z Teatru Współczesnego w Szczecinie (współreżyseria: Justyna Sobczyk). W tym roku na Festiwalu Szekspirowskim zobaczyliśmy „Sen nocy letniej" w reżyserii Jana Klaty.

Lawendowa porażka Grzegorza Jarzyny

Grzegorz Jarzyna, kolejny przegrany, choć w innych okolicznościach, dyrektor teatru, przedstawił „12. noc albo co chcecie" – zeszłoroczną produkcję Teatru Młodych w Zagrzebiu. To mocno przepisany przez Jarzynę i Romana Pawłowskiego „Wieczór Trzech Króli". Spektakl wpisuje się w modny trend, lawendowa była w tym roku nawet bieżnia stadionu olimpijskiego w Paryżu. Nie wiem, co było smutniejsze w tym przebiegu: czy koniunkturalnie wybrany temat czy sam spektakl: nudny, pełen „dziur", autocytatów a nawet znalazł się cytat z Warlikowskiego (sic!). Przywożenie lawendowego spektaklu na festiwal, który jest bardziej lawendowy niż mafia w Watykanie, to wożenie drzewa do lasu i przekonywanie przekonanych.

Najlepszy SzekspirOFF ever

Ogólnie bardzo mocny skład na starcie: dwoje wcześniejszych zwycięzców (Piotr Mateusz Wach 2017 i Gruba i Głupia z 2023 – poza konkursem w tym roku, ale to nadal off, mimo że bez konkursowej metki), gdański kolektyw Hertz Haus i nestor polskiego offu, wielki wizualista Zbigniew Szumski (Teatr Cinema). Zwyciężył „To bitch or not to bitch" kolektywu Hertz Haus, bezpardonowa wypowiedź inspirowana „Gwałtem na Lukrecji" z mocnymi adresami do „Opowieści podręcznej". Energetyczny ruch, jak zwykle u dziewczyn z Gdańska i bardzo dużo tekstu – najwięcej, jak do tej pory w propozycjach HH. Slam poetycki w wykonaniu Natalii Murawskiej dobitnie informował, jak należy nazywać i traktować gwałcicieli. Z lokalnej perspektywy z przyjemnością informuję również, że nagrodę finansową ufundowała firma ASTE Andrzeja Stelmasiewicza, największego donatora prywatnego na Pomorzu, który po raz kolejny wyraziście wsparł Festiwal Szekspirowski (w zeszłym roku występ i pobyt legendarnej formacji Łódź Kaliska). Swoich wyznawców utwierdził w wierze sopocianin mieszkający i prowadzący od 1992 r. w karkonoskich Michałowicach Teatr Cinema Zbigniew Szumski. W jego „Siedmiu snach głównych" Szekspira zauważyć było niełatwo, ale nie zauważyć wizualnej kreacji także było nie sposób. Sztuka wysmakowana, najciekawszy teatr plastyczny – szkoda, że techniczne aspekty utrudniły optymalny odbiór.

Piotr Mateusz Wach, do niedawna na scenie, przechodzi „na drugą stronę" – studiuje reżyserię teatralną i reżyseruje. Jego „Przemiana Hamleta" potwierdza fascynacje ciałem i seksualnością, jakie pamiętamy ze wcześniejszych prac. Prezentacja festiwalowa od pierwszych sekund pulsuje niezwykłą energią, Hamlet Wacha jest krzykiem gwałconego i gwałcącego, straceńca, outsidera.

I jeszcze jeden off wart zauważenia:

„Ofelia. Studium Przedmiotu" kolektywu Kaczmarek & Pi Pa Piwosz & Romanova to propozycja z potencjałem. Zdawać by się mogło, że przywrócenie godności Ofelii poprzez użyczenie jej głosu w sposób dyskursywny, ważki interpretacyjnie, wyselekcjonowany i czuły, nada jej spektakularne moce, odmieni postrzeganie jej cierpienia podporządkowanego biegowi spraw męskich i królewskich. Wstrząśnie. Częściowo się to udało poprzez udział w spektaklu ukraińskiej aktorki, Heleny Romanovej, toczącej spór ze światem nad Ofelią pozbawioną prawa do miłości i bezpieczeństwa. Zabrakło jednak mocnych akcentów koncepcyjnych stwarzających perspektywę tragedii antycznej, pewnego uniwersum losu. Dobrze jednak, że Ofelia przemówiła. Przyszłam na ten spektakl właśnie dla niej. (Katarzyna Wysocka)

Rumuni bez okularów, Ukraińcy na Walentynki i peruwiański deser

Rumuńscy żołnierze wsławili się ostatnio w Polsce ostrzelaniem miasteczka Bemów Piski. W Gdańsku żaden budynek nie ucierpiał, rumuńskie strzały artystyczne, nie tylko nie narobiły takich szkód jak strzelania na poligonie, ale nie zrobiły również wrażenia. Kuriozalne były pokazy pt. „Burza AI. Doświadczenie VR" – co to za VR bez gogli i VR-u? Na szczęście tym razem brak okularów zakończył się tylko rozczarowaniem.

Podobnie było z pokazem „Hamleta" Cheek by Jowl & Teatru Narodowego w Craiovej w reżyserii dobrze znanego w Gdańsku Declana Donnellana („Miarka za miarkę" w 2017 r., wtedy w koprodukcji z Teatrem Puszkina w Moskwie). Teatr słuchowiskowy, gadany, nudny a jednak znalazł amatorów, jak to na festiwalach bywa (patrz akapit „Festiwalowość").

Z przestrzenią kościoła św. Jana zatańczyli Ukraińcy. Iwano-Frankiwski Narodowy Akademicki Teatr im. Iwana Franki przedstawił spektakl premierowany 14 lutego 2021 r., czyli w przedostatnie Walentynki przed wojną. Jak to z teatrami z Iwano-Frankiwska bywa, przynajmniej na Festiwalu Szekspirowskim, mieszanina stylów wprowadzała w pewne zakłopotanie, ale intensywność była na pewno. No i lawenda we fryzurze także, a jakże.

Koniec wieńczy dzieło – ostatni pokaz był godzien cytatu z Owidiusza. Polska była kolejnym krajem, w którym aktorzy z zespołem Downa z Teatro La Plaza w Limie zaprezentowalii fenomen swej aktywności twórczej. Pięknie się stało, że Gdańsk dołączył do przystanków polskiego tournée, które zainicjował Poznań. Teatr osób z niepełnosprawnością intelektualną przeżywa w Polsce zaskakujący rozkwit, Festiwal Szekspirowski zauważył to w zeszłym roku, a wcześniej Gdański Teatr Szekspirowski, który stał się przyjaznym miejscem rezydencji Teatru Razem Jarosława Rebelińskiego i Doroty Bielskiej.

Patrząc tylko na dochód narodowy per capita Polska jest blisko trzy razy bogatszym krajem od Peru, jednak oglądając spektakl autorstwa Cheli De Ferrari (reżyseria i dramaturgia) łapiemy się na konstatacji, że przyjechał do nas inny świat, jakby lepszy. „Hamlet" w wykonaniu ośmiorga performerów z niepełnosprawnością intelektualną (NI) nie jest finałem rocznych warsztatów terapii zajęciowej czy pracy terapeutycznej z zespołem. Performerzy zostali wybrani z grupy 40 osób startujących w castingu, przy Teatro La Plaza działa sekcja musicalowa, spektakl jest wytańczony, wyśpiewany oraz interaktywny – performerzy zapraszają do wspólnej zabawy publiczność, czujemy ich swobodę sceniczną. Imponuje odwaga i horyzont intelektualny przedstawienia, w spektaklu znajduje się scena z nagraną rozmową z sir Ianem McKellenem, jeden z Hamletów (jeden, bo wszyscy choć przez chwilę są Hamletami) parodiuje/naśladuje sir Laurence'a Oliviera. Prezentacja zaczyna się od dokumentalnego filmu pokazującego poród, podczas którego rozpoznajemy defekt płodu. Hamlet z NI jest jakże wiarygodnym Hamletem, gdy z jednej strony manifestuje swoją odmienność i outsideryzm, a z drugiej domaga się pełnego prawa i akceptacji równoprawnego uczestnictwa w życiu wszystkich ludzi.

Mam nadzieję, że spektakl widziało wiele osób, w tym pracujących z osobami z NI w teatrze. „Hamlet" z Limy to nie tylko wzruszająca prezentacja poszerzająca nasz humanizm, ale także pokaz możliwości artystycznych, jakie mogą się ujawnić w pracy z osobami z NI, gdy zapewnimy wszystkim godne warunki do procesu twórczego. Mam nadzieję, że polskie środowisko nie tylko zostało natchnione nową energią, ale że powołując się na przykład peruwiański (trzy razy biedniejszy kraj!), skłoni władze do zainwestowania godnych środków. Problem osób z NI, dopóki nie zmieni się prawo, sam nie zniknie i na pewno potrwa jeszcze wiele lat, a teatr to najlepsze miejsce do przywracania i równouprawnienia osób z NI i nie tylko.

Renato Rizzi przyznał rację

Najciekawszym wydarzeniem towarzyszącym było spotkanie z architektem Renato Rizzim, autorem kontrowersyjnego projektu budynku Gdańskiego Teatru Szekspirowskiego. Poznaliśmy inspiracje mistrza (m.in. nauka św. Jana Pawła II i Solidarność) oraz dowiedzieliśmy się, co wg niego mają symbolizować ramiona wznoszącego się dachu: to ramiona robotników. Poza tym, co ważne dla poszukiwaczy zaginionej widoczności i apologetów niewygody, dowiedzieliśmy się, że Mistrz miał wolną rękę w projektowaniu i nie musiał się martwić funkcjonalnością, bo nikt tego od niego nie wymagał. Więcej na filmie i w artykule, poniżej zajawka:

Drobiazg z czepialni

Wyjątkowo duże były rozbieżności w czasach trwania spektakli. W przypadku pokazów premierowych można to zrozumieć, ale i tak warto zwiększyć przerwy między prezentacjami, by nie stresować teatralników. Poza tym odczuwałem przez cały czas trwania Festu bardzo dobrą opiekę medialną za co, jak i za bezpłatne akredytacje, dziękujemy.

Najważniejszy

Po śmierci Festiwalu Teatrów Muzycznych i Festiwalu R@port (oba w Gdyni!) Festiwal Szekspirowski został jedynym, dużym festiwalem sztuki teatralnej w Trójmieście. Smutna to konstatacja, w innych miejscach festiwale raczej powstają niż umierają, jest środowisko, które walczy i „nie pozwala" (uśmiech). U nas jest inaczej – nikt nie walczy i wszyscy pozwalają (uśmiech). Na szczęście Festiwal Szekspirowski ma mocne podstawy personalne i oparcie we władzach samorządowych, co jest niezbędnym warunkiem do funkcjonowania wszystkiego. Poza tym jest najważniejszym wydarzeniem, wokół którego kręci się cały projekt pt. Gdański Teatr Szekspirowski. Marzy mi się, by Festiwal był najważniejszy także dlatego, że jest wyjątkowy, kulturotwórczy, pomorski, wspólnotowy, odważny. Fajnie, że wspiera polski teatr, ale mógłby jeszcze mocniej wspierać pomorski teatr i kulturę. Ale spokojnie: to tylko marzenia, a nie plany. Najważniejsze, że Festiwal Szekspirowski jest i będzie...

Piotr Wyszomirski
Gazeta Świętojańska
27 sierpnia 2024

Książka tygodnia

Zdaniem lęku
Instytut Mikołowski im. Rafała Wojaczka
Piotr Zaczkowski

Trailer tygodnia