Kolorowe romby
"Ziemia obiecana" - reż. Wojciech Kościelniak - Teatr Słowackiego w KrakowieFantastycznie zalany Maks Baum (Dawid Kartaszewicz) próbuje ożyć, siedząc na pijanym taborecie. Pijanym? Nietrzeźwy mebel? Taboret po kilku dużych wódkach? Jakoś tak
Nogi mebla to chyba sprężyny. Nieprzewidywalne, gardzące pionem, gną się pod chwilowo nie do końca obecnym Maksem, o którym Wieniczka Jerofiejew rzekłby zapewne: wprawdzie stracił przytomność, lecz jest profesjonalistą i nie daje tego po sobie poznać. Więc - urżnięty na urżniętym. Czyli co? Prawda? Realność wprost z życia wzięta? Sceniczna kalka kawałka rzeczywistości? Rzecz jasna - nie. To tylko znak. Żartowna, powiedzmy dostojnie, metafora. Tylko i aż teatralny znak pijaństwa. W wyreżyserowanej przez Wojciecha Kościelniaka "Ziemi obiecanej" Władysława St. Reymonta w sumie ze wszystkim jest tak.
Żadnych podobizn hal fabrycznych, brak tekturowych portretów ulic Łodzi, nawet śladu udających prawdę gadżetów fatalnego losu bladych robotnic, nawet najmniejszego echa sytości kapitalistów. Gabinet potwornego Hermana Bucholca (Tomasz Wysocki)? Pusta przestrzeń i łysy jak kolano potwór na inwalidzkim wózku, na wehikule tak dziwacznym, że tylko w teatrze do obejrzenia. Wiejska posiadłość Anki (Karolina Kazoń), której miłość jest dla Karola Borowieckiego (Rafał Szumera) jedynie interesem do zrobienia? Ta sama pustka, pianino z odkrytymi wnętrznościami i balet ćwierkający jak ptaki w brzozach. Brzęczący brylantami pałac cynicznego Müllera (Krzysztof Jędrysek)? Trzy pudła z mysio-szarego kartonu. Łóżka? Świetlne prostokąty na podłodze. Fabryczka Grosglika (Tadeusz Zięba)? System przezroczystych rur, pełnych białego dymu. Ludzkie zwłoki? Kokon z lin. Pijaństwo? Taboret o miękkich nogach... Nie da się wszystkiego wymienić. Znaki. Znak za znakiem. I prawie trzy godziny takiej teatralności.
Dobro żonglowania iluzyjnością nie kończy się na rozsądku: w sferze realizmu, w dziedzinie pieszczenia detali z życia wziętych - guzików, murów, sukien, fraków, łachmanów, klamek i całej nieogarnionej reszty - pamiętny film Andrzeja Wajdy jest nie do pobicia. W opowieści Kościelniaka coś innego jeszcze się udało. Ta nieustępliwa teatralność nadała "Ziemi obiecanej" posmak spokojnej nostalgii, zmieniła w coś na podobieństwo elegii, ale chłodnej, elegii, co nie rozdziera szat, nie łka, nie protestuje, nie żali się na kamienne serca ludzi. Nie. Ta teatralność tylko po to jest, by przypomnieć kawałek niegdysiejszego świata. Stąd się w tej "Ziemi obiecanej" bierze kojący brak napastliwego umoralniania.
Kościelniak nie karci, nie boleje nad niesprawiedliwością, nie epatuje cierpieniem poniżonych, nie filozofuje, nie politykuje, nie psychologizuje, nie poucza mnie, jak mam z bliźnimi postępować, by ocalić swe człowieczeństwo i mieć otwarte bramy do raju. Amen. On tylko baje, bawiąc się metaforkami. Zgromadzony na widowni lud miast i wsi, lud oczywiście katorżniczo hakujący na okruch suchego chleba i oczywiście bezlitośnie dojony przez współczesnych kapitalistów, czyli oczywiście przez Tuska o wilczych oczach, ten lud, ten biedny Czerwony Kapturek oraz biedna babcia zarazem - niby co miał czynić, patrząc na Bum-Buma (Grzegorz Łukawski), podpalającego świeżą fabrykę Borowieckiego, Bauma i Moryca Welta (Marcin Kątny)? Klaskać? Łukawski ma umączoną twarz, jak starzy mimowie. Tę dziwnie liryczną, człekokształtną iluzję trzeba smakować, a nie bić jej brawo. Nie było też szans, by lud frenety czynił, gdy płonęła rzeczona fabryka, gdyż nie było płomieni, a jedynie kolorowe romby, wyświetlane na tylnej ścianie sceny. Po czym - kolejny śpiew.
Właśnie tak - u Kościelniaka mało jest gadania, dużo śpiewu. Pieśni, songi do granej na żywo muzyki, gwałtownie bądź delikatnie nucone wyznania - to ostatni, najwyższy stopień teatralności. Najwyższy też co do jakości. Gdy się bowiem po znakach przejdzie do drugiego planu - jest gorzej. Choćby wspomniany balet, który wciąż coś niepojętego wyprawia. Niepotrzebny brud. Ze znakami jest tak, że albo ma się na nie solidny pomysł, albo lepiej dać sobie spokój. Taboret o miękkich nogach jest świetny. Ale nerwowe tiki Jędryska są już tylko zasmucająco dziwaczne.