Lubię wkładać obcą skórę
rozmowa z Mariuszem BonaszewskimO premierze "Zmierzchu bogów" w Teatrze Wybrzeże rozmawiamy z Mariuszem Bonaszewskim, na co dzień aktorem Teatru Narodowego w Warszawie.
Łukasz Rudziński: Karierę rozpoczynał pan w niedaleko od Trójmiasta, w Słupsku.
Mariusz Bonaszewski: Mieszkałem obok teatru i dlatego poszedłem tam do pracy. Miałem 19 lat, maturę na karku i zostałem maszynistą. Ale grałem wtedy również w Słupskim Teatrze Dramatycznym. W Słupsku zaraziłem się teatrem.
Później pracował Pan z czołowymi polskimi reżyserami - Jerzym Jarockim, Jerzym Grzegorzewskim, Krzysztofem Warlikowskim. Czego uczy konfrontacja z tuzami polskiej reżyserii?
Każde spotkanie czegoś uczy, nawet spotkanie kompletnie nieudane, bo to one uczą najbardziej. Kiedy nic nie wychodzi, albo współpraca jest tak trudna, że człowiek zdaje sobie sprawę jakie błędy popełnił i czego robić nie powinien. Na pewno wyjątkiem od tych wszystkich reguł jest Jarocki. On aktorów modeluje, uczy rzemiosła oraz skuteczności. Natomiast spotkanie z Grzegorzewskim to spotkanie z cudem osobowości. Teraz tęsknie za nim, chociaż pod koniec jego życia kontakt z nim miałem słaby. Pracę z nim wtedy bardzo źle znosiłem. Ale jak sobie przypominam te burzliwe spotkania, to tęsknie za jego niezwykłą inteligencją, która pozwalała mu po dniach niemożności skonstruować ogromną, fascynującą scenę.
Wymienieni przez pana reżyserzy znani są z tego, że się za nimi tęskni, jak i z tego, że w czasie pracy zaczyna się ich nienawidzić.
To aktorzy nienawidzą reżyserów?
Uważają, że to idioci. Ale aktorzy nie biorą pod uwagę tego, czym sami się karmią, czyli przyjemnością grania, tak jak reżyserzy karmią się przyjemnością reżyserowania, czasami nawet tresury. To bywa upokarzające i jest potwornym przeżyciem dla aktora, szczególnie dla mężczyzny, którego ego zostaje naruszone. Z tym trzeba jakoś walczyć - albo się tym nie zajmować w ogóle, albo stawiać opór.
Dlaczego zdecydował się Pan na grę w "Zmierzchu bogów"?
O spektaklu mówił nie będę, bo go jeszcze nie ma, podobnie jak roli. To jest scenariusz filmowy, właściwie wybór ze scenariusza, co bardzo komplikuje motywacje bohaterów. W filmie wszystko jest opisane dokładniej. Chciałem przyjechać do Gdańska, bo Teatr Wybrzeże pamiętam z dzieciństwa i z młodości. Gdy byłem w ogólniaku przyjeżdżałem tu oglądać nogi Joanny Bogackiej. Oczywiście najistotniejszym powodem był tekst. Nie odpowiedziałem Wiśniewskiemu, dopóki nie przeczytałem scenariusza.
To nie pierwszy pana kontakt z reżyserem "Zmierzchu bogów".
Z Grzegorzem Wiśniewskim już raz się zetknąłem podczas pracy nad "Zbombarodwanymi" Sary Kane. To miała być ostatnia premiera Wybrzeża za dyrekcji Macieja Nowaka, pokazywana w Warszawie, i w Gdańsku. Do premiery nie doszło, a ja musiałem zrezygnować z tej pracy, ponieważ zdałem sobie sprawę, że nie mogę pracować 14 godzin dziennie - po prostu miałem wtedy zbyt dużo zajęć, z których nie mogłem się wyplątać. Ale kiedy Wiśniewski opisywał "Zbombardowanych", poczułem prawdziwą ochotę, aby w tym zagrać. Miałem wrażenie, że trafia on w to, co ja słyszę w tym tekście. Kiedy zadzwonił z propozycją gry w Gdańsku, pomyślałem, że może się uda... I się uda.
Po ogłoszeniu obsady "Zmierzchu bogów", w dużej mierze opartej na aktorach grających gościnnie, pojawiły się obawy, że przez to spektakl będzie bardzo rzadko grany.
Dla teatru nie jestem aż tak zajęty. Wycofuję się natomiast z różnego rodzaju propozycji, które mnie od niego odciągają. Mam wielką nadzieję, że polubię tę rolę i spektakl, bo jak nie, to szkoda czasu. To wtedy się nie ma terminów.
Nie chce Pan mówić o niegotowym spektaklu, ale czy mógłby Pan powiedzieć coś o swojej postaci, Friederichu Bruckmannie?
To parweniusz, zły człowiek. Zabija, na końcu nawet sam siebie. To jest dość skomplikowane, ponieważ ten parweniusz zna Szekspira. Mówi jego językiem. Zna go nawet na pamięć, bo Wiśniewski wmontował w spektakl fragmenty "Makbeta" - czyta "Zmierzch bogów" przez tę tragedię.
Ta historia to umożliwia...
Lubię wkładać na siebie obcą skórę. Daje to tzw. większe możliwości. Można wtedy reagować w sposób na co dzień niemożliwy, nieprzewidywalny. Nie chodzi o to, że się zamieniam w kogoś innego, bo to bzdury. Bruckmann jest potworem, który się trochę takiej właśnie możliwości przygląda. To jest opowieść o tym, jak system może człowiekiem pokierować - najpierw naprowadzić go na własne szyny, a potem wysadzić w powietrze. A ten człowiek przygląda się sobie w tym, jak ulega innym, myśląc, że nimi kieruje. Spostrzega on jakie żądze się w nim budzą i jakie to przyjemne móc dać tym żądzom upust.