Łut nieszczęścia
Spacer z kulturą"Ależ to jest słabe aktorsko. Aż przykro. Zero emocji, zero napięcia", "Wersja z 1962 roku jest nie do pobicia. Niestety, nowe pokolenia aktorów - coraz słabsze", "...w tym kraju już brak aktorów i reżyserów?...może po zmianach Ci lepsi zechcą u nich grać lub po prostu będą zapraszani...ech". To tylko niektóre opinie na temat ostatniego Teatru Telewizji "Łut szczęścia" w reżyserii Małgorzaty Kosturkiewicz. Z jednej strony poczułam ulgę, że nie jestem odosobniona w swojej opinii, a z drugiej strony jest mi żal, spektakle Teatru Telewizji realizowane w ostatnich latach są tak słabe, mimo szumnych zapowiedzi zarządzających telewizją.
"Chciałabym, aby ta stylowa opowieść sensacyjna nie tylko była powrotem do estetyki przedstawień kultowej już serii telewizyjnego Teatru Sensacji «Kobra», ale również rozbawiła dzisiejszego widza" - mówiła reżyserka przed emisją spektaklu. Niestety, nie udało się osiągnąć ani jednego, ani drugiego założenia.
Estetyka przedstawień kultowej już serii telewizyjnego Teatru Sensacji "Kobra" była zupełnie inna. Mimo siermiężnego PRL-u, dużo mniejszych możliwości technicznych i technologicznych, mimo abstrakcyjnych fabuł dziejących się zazwyczaj w Londynie lub okolicach, spektakl wciągał, a widzowie wierzyli aktorom. A nie zapominajmy jacy to byli aktorzy. W TT grali najlepsi, bo słabym po prostu się nie proponowało pracy w telewizji. Był tylko jeden moment, kiedy ci wybitni przestali na chwilę pojawiać się w telewizji - stan wojenny. Oczywiście nie wszyscy. Tym, którzy się wtedy pojawiali, publiczność dała się mocno we znaki z widowni teatralnej.
O rozbawieniu dzisiejszego widza też raczej trudno mówić w kontekście ostatnich spektakli telewizyjnych. Rozbawić trzeba umieć, a do tego jest potrzebna osobowość i warsztat. A tego chyba najbardziej brakuje aktorom występującym w najnowszych realizacjach. Trudno powiedzieć, że w dzisiejszych TT grają ci z najwyższej półki, poza nielicznymi wyjątkami. Teoretycznie nie ma bojkotu TVP, gdzie powstają TT, ale nie wszyscy chcą się w niej pokazywać, a TVP też nie jest skora do pokazywania niektórych twarzy. To wszystko wpływa na jakość spektakli.
Na stronie Teatru Telewizji regularnie czytamy o tym, że jest coraz więcej spektakli, że powstają produkcje na żywo, że powstają realizacje literatury klasycznej. To prawda, ale co z tego, skoro nie idzie za tym jakość. Nazwiska wielu aktorów i reżyserów niewiele nam mówią. To jeszcze nie zarzut, bo każdy musi kiedyś zaczynać karierę, ale popatrzmy w jakim stylu zaczynali kariery tacy aktorzy jak Janda, Olbrychski, Holoubek czy wielu innych, którzy gali w czasach świetności TT. Oni mieli właśnie to, czego mi brakuje - osobowość i warsztat. Osobowości nie da się wyszkolić, warsztat i owszem. Tylko gdzie? W teatrach panuje plaga mikroportów, których używa się nagminnie i niepotrzebnie. Na małych scenach, kameralnych widowniach, wszędzie. Nie wiem, po co. Nie dość, że głos brzmi nienaturalnie i płasko, to jeszcze bohater traci na wiarygodności z przylepionym do policzka mikrofonem. Okropność. Ale ułatwia sprawę aktorom. Nie muszą się wysilać, żeby usłyszał ich ostatni rząd.
Część tych aktorów trafia do spektakli TT i też gra płasko, nudno, niewiarygodnie. Realizacje klasyki są godne pochwały, ale tutaj trzeba się jeszcze bardziej wysilić, a te "Balladyny", "Kordiany" czy "Dziady" na żywo z Wilna są piękne w zamyśle, ale mniej piękne w wykonaniu. Tych ostatnich nie uratowała ciekawa scenografia czy muzyka na żywo, ani kreacje Sławomiry Łozińskiej i Ewy Dałkowskiej. Spektakl wypadł blado, a Jakub Kordas w Wielkiej Improwizacji nawet się nie zbliżył do Gustawa Holoubka czy Jerzego Treli. Trochę zakrzyczał tę rolę.
A czy potrzebne są realizacje na żywo? Kiedyś były tylko takie, ale wymusiły to okoliczności i telewizja w powijakach. Dzisiaj ma to sens, jeśli transmitujemy spektakl bezpośrednio z teatru, ale kiedy nagrywamy w studiu telewizyjnym, to chyba lepiej zrobić tradycyjny w formie Teatr Telewizji. Bo co to da widzowi, że zobaczy kupę kabli i operatorów za kamerami plus kilka studyjnych korytarzy? Dla fabuły nie ma to znaczenia. Znaczenie ma to, jak zagrają aktorzy, jak ich poprowadzi reżyser, a w tej kwestii jest bieda.
Kiedy tydzień temu w poniedziałkowym TT pojawił się spektakl "Igraszki z diabłem" w reżyserii Tadeusza Lisa w doborowej obsadzie, poczułam się, jakbym wróciła z długiej podróży do domu. Tam było wszystko, o czym marzyła pani reżyser "Łutu szczęścia" Małgorzata Kosturkiewicz. Jak to było pięknie zagrane, od głównych ról po epizody. Janusz Gajos jako jąkający się diabeł Imnimor czy Wojciech Pokora jako Scholastyk to prawdziwe perełki.
Jedynym spektaklem TT, który w ostatnim czasie zrobił na mnie wrażenie, był "Hotel Korfanty" w reżyserii Roberta Talarczyka. Reżyser nie po raz pierwszy pokazał w TT swój spektakl i nie po raz pierwszy zrobił to na wysokim poziomie. I nawet realizacja na żywo okazała się atutem, bo zastosowano naprawdę ciekawe rozwiązania.
Życzyłabym sobie więcej takich spektakli, bo na razie łut szczęścia mają ci, którzy nie oglądają najnowszych premier Teatru Telewizji.