Męskość podszyta strachem
"Empuzjon" - aut. Olga Tokarczuk - reż. Radosław Rychcik - Teatr Fredry w GnieżnieRadosław Rychcik skondensował dzieło Olgi Tokarczuk w formie i treści tworząc kameralny traktat o wyższości mężczyzn nad kobietami, obalając tę tezę w finale i pokazując jak nadęta męska mizoginia pęka niczym przekłuty balon. I raczej nie ma w tym nic dramatycznego, jest zabawnie, bo zabawni są ci, którzy w tego rodzaju balony ideologiczne dmuchają.
Czy Europie grozi wojna? Monarchia czy demokracja? Czy demony istnieją? Czy oddając się lekturze, da się rozpoznać, czyją ręką tekst został napisany – kobiety czy mężczyzny? O tym dyskutują wielcy tego świata, czyli mężczyźni z książki „Empuzjon" Olgi Tokarczuk, pensjonariusze uzdrowiska Görbersdorf (dzisiejsze Sokołowsko na Dolnym Śląsku), do którego przyjechali z nadzieją wyleczenia się z gruźlicy. Przy nalewce Schwärmerei niestrudzenie omawiają najważniejsze sprawy tego świata, bo przecież do tego zostali stworzeni - aby omawiać sprawy tego świata. I udowadniać swoją wyższość nad kobietami, co w 1913 roku, kiedy dzieje się akcja, było dosyć oczywiste.
Panowie toczą pojedynki na słowa, jak bokserzy na słownym ringu. Czyja teoria jest ciekawsza, prawdziwsza, lepsza i ważniejsza. Do tego środowiska trafia Mieczysław Wojnicz, student ze Lwowa, który przyjeżdża do uzdrowiska z nadzieją, że nowatorskie metody i krystalicznie czyste powietrze powstrzymają rozwój jego choroby, a może nawet całkowicie go uleczą. Dołącza do rozmów, a raczej się im przysłuchuje, chłonie i z czasem zaczyna prowadzić swoje małe prywatne śledztwo na temat tragicznych wydarzeń w górskich okolicach sanatorium.
Opowieść Olgi Tokarczuk snuje się leniwie, niemal pozbawiona akcji, jest tylko gadanie, gadanie, gadanie. A jednak nie ma mowy o niefilmowości czy nieteatralności tego tekstu. W rękach dobrego reżysera nabiera on odpowiednich walorów, staje nieco mroczną, tajemniczą historią, sączącą się z głów bohaterów, którymi targają demony przeszłości. Każdy tu przyjechał z jakąś tajemnicą, którą stopniowo odkrywamy, ale która do momentu odkrycia trzyma w napięciu. Na tym opiera się akcja, na tajemnicach bohaterów, nie tylko tych przyjezdnych, ale również miejscowych. Już w pierwszej scenie mamy tajemnicę, kiedy Wojnicz przychodzi do gospody i widzi Opitza stojącego nad zwłokami żony. Dlaczego kobieta zmarła? W jakich okolicznościach? Tego rodzaju tajemnice będą nam towarzyszyć do końca. Mocny akcent na początek, a dalej jak u Hitchcocka, tylko subtelniej.
Cały spektakl jest utkany z subtelności. Po raz pierwszy w spektaklu nie przeszkadzają mi nagminnie dzisiaj stosowane mikroporty. Tym razem pomagają stworzyć specyficzny klimat lekkiego niepokoju, który nieustannie towarzyszy wszystkim postaciom. Dzięki temu mogą mówić ciszej, spokojniej, jakby byli wystraszeni, jakby mieli świadomość wiszącego nad nimi zagrożenia.
Na tym polega właśnie teatralność tego tekstu - na skonstruowaniu akcji nie na dramatycznych akcjach, ale na relacjach między bohaterami. Przy takim konstrukcie niezbędne staje się odpowiednie dobranie i poprowadzenie aktorów i to się Rychcikowi udaje.
Najważniejszy jest Wojnicz. Michał Karczewski buduje tę postać na oszczędnych gestach, delikatnym sposobie mówienia, chwilami jakby szeptem, tworzy go z emocji, które buzują gdzieś wewnątrz. Na tle zacietrzewionych pensjonariuszy, walczących o swoje racje, o swoje ideologie, wydaje się być siłą spokoju, choć przyjeżdża tu z ciężkim bagażem przykrych doświadczeń. Trudne relacje z ojcem, wojskowy dryl, któremu na siłę zostaje poddany, nieudane pranie mózgu na temat roli mężczyzny w społeczeństwie, napiętnowanie wszelkich przejawów uczuć. Aż dziw, że jest w stanie to wszystko udźwignąć. A radzi sobie lepiej od towarzyszy. Z jego wnętrza pełnego skotłowanych emocji bije siła, którą aktor przykuwa uwagę widzów do swojego bohatera.
To wielka szuka zagrać siłę spokoju. Siłę tę zaburzają tylko wizyty u doktora Semperweißa, podczas których Mieczysław Wojnicz doświadcza napadów paniki i zaburzeń lękowych. To w gabinecie lekarskim musi obnażyć nie tylko swoje emocje, ale także swoje ciało, które stanowi przedmiot jego lęków. Tam też doznaje oczyszczenia, fizycznego i emocjonalnego. Scena pod prysznicem, która jest symbolem opresyjnego i zimnego chowu mężczyzn, jest aktorskim majstersztykiem. Każdy grymas i gest aktora ukazuje cierpienie jego bohatera, a potem ulgę, której doznaje, kiedy udaje mu się zostawić za sobą przeszłość. Przechodzi w ręce pielęgniarki, która na nowo symbolicznie przywraca go do życia, okazując mu ciepło, szczególnie to matczyne, którego Wojniczowi brakowało. Druga ważna scena w wykonaniu tego aktora to przemiana w Klarę Opitz. Udowadnia, że nie ma czegoś takiego jak zbyt długie sceny w teatrze, dobrze zagrane nie nudzą, a skupiają uwagę widzów.
Nawet gdyby Michał Karczewski zakładał damskie ubranie dwa razy dłużej i tak byłoby to ciekawe i wciągające. Nie ma tu żadnego przegięcia, żadnego elementu prześmiewczego. Przemiana głównego bohatera następuje tak naturalnie, jakby ubierał te suknie i halki przez całe życie.
Natomiast Nikodem Księżak grający Thilo von Hahna przyciąga uwagę pewnym rozedrganiem. Pamiętam tego aktora ze spektakli Teatru Współczesnego w Szczecinie i stwierdzam, że ze wszystkich spektakli, w których go widziałam, tutaj wypada najlepiej, jakbym go odkryła na nowo. Thilo wie, że umiera, więc mówi tak, jakby się bał, że nie zdąży zrobić wielu rzeczy. Na przemian przeżywa chwile radości i smutku. Niekochany i samotny odnajduje w Wojniczu bratnią duszę. To jemu powierza swoje tajemnice, to jemu zostawia swój słowny testament. Sceny między tymi dwoma bohaterami to najpiękniejsze sceny liryczne tego spektaklu. To dowód na to, że prawdziwi mężczyźni płaczą i nie wstydzą się tego, że płaczą.
Wilhelm Opitz w wykonaniu Wojciecha Siedleckiego to kolejna ciekawa postać. Nie ma w sobie nic z safandułowatego gospodarza pensjonatu, do którego mogłyby go predestynować warunki fizyczne. Sądząc po ranach, które wykazała sekcja zwłok jego żony, nie jest to miły facet. Aktor chwilami gra tak, że zaczynamy się go bać, co oczywiście należy zaliczyć mu na plus. Nie ma za dużo do powiedzenia, ale jego obecność jest wyraźnie zaznaczona na scenie.
Roland Nowak doktora Semperweißa gra precyzyjnie, w zasadzie samym głosem. Za każdym razem, kiedy jest na scenie, siedzi niemal w tej samej pozycji. I mówi, bez emocji, bez specjalnego wgłębiania się w kwestie pozamedyczne. Ostatecznie okazuje zrozumienie i empatię głównemu bohaterowi i to on przyczynia się do zmiany w życiu młodego człowieka.
Pozostali aktorzy prowadzą swoje role podkreślając w nich najbardziej charakterystyczne cechy – w końcu w tak zespołowo granym spektaklu jest to najlepszy sposób na dookreślenie swojej postaci.
Łukasz Błażejewski stworzył scenografię pudełkową, która na małej przestrzeni tworzy nam całą przestrzeń opisaną w książce. Mamy pokój Thilo, garderobę Klary Opitz, duży stół w jadalni i gabinet lekarski, a pomiędzy nimi wysokie schody. W tle krajobraz leśno-górski. Dzięki grze światłem przenosimy się z jednego miejsca w drugie bez zbędnych przerw w akcji. Cieszy także dbałość o dopracowanie kostiumów z epoki, które odgrywają ważną rolę, mocno podkreślając charakter każdej postaci.
Ważnym elementem spektaklu jest również muzyka, która towarzyszy bohaterom niemal cały czas. Niepokojąca, pulsująca. Michał Lis umiejętnie buduje muzyką napięcie, podkreśla dramatyzm, liryczność czy humor poszczególnych scen.
Bo przecież ten spektakl nie jest pozbawiony humoru. Delikatnego i subtelnego jak całe przedstawienie. Uśmiech to radosny, a nie bezmyślny rechot. Uśmiecha się na koniec również Mieczysław Wojnicz vel Klara Opitz. Chociaż nadal smutne jest to, że jego jedyny wybór w 1913 roku to przypisać sobie jedną z płci, a nie żyć akceptując obie i po prostu czując się sobą. Bo przecież „W gruncie rzeczy pozostałeś tym samym człowiekiem, tylko inaczej przyrządzonym; można by powiedzieć – inaczej podanym, inaczej ugarnirowanym".
Jeśli chodzi o pomysły reżyserskiej to niespecjalnie mnie przekonuje głos narratorki z offu. Trochę przeszkadza, wybudza z pewnego klimatycznego nastroju, w który widz wpada przez współuczestnictwo mentalne w akcji. Może gdyby nadać jej jakąś postać jak Empuzie w realizacji Teatru Śląskiego w Katowicach, gdyby ją jakoś dookreślić, ten głos wybrzmiałby zupełnie inaczej.
Olga Tokarczuk napisała „Empuzjon" widząc wokół wciąż mającą się dobrze i panoszącą mizoginię. Stworzyła karykatury męskości, typy męskie słabe i zdemoralizowane, panicznie bojące się okazywania emocji i uznające wszystko, co kobiece, za słabe i niespecjalnie warte uwagi. Ale ostatecznie to kobiecość odnosi triumf. Bo siłą jest to, co prawdziwe w człowieku, a nie to, co jest fasadą czy maską.
Ten przekaz odnajdujemy w spektaklu gnieźnieńskiego teatru. Jest to zasługa całego zespołu, który po raz kolejny pokazał, że potrafi uprawiać wielką sztukę.
OBSADA: Katarzyna Kalinowska - Frau Brecht, Iwona Sapa - Frau Weber, Joanna Żurawska - Klara Opitz, Sydonia Patek, Pani Wielki Kapelusz, głos narratorki, Bogdan Ferenc - August August, Maciej Hanczewski - Rajmund, Maciej Hązła - Walter Frommer, Michał Karczewski - Mieczysław Wojnicz, Wojciech Kalinowski - Longin Lukas, Nikodem Księżak (gościnnie) - Thilo von Hahn, Roland Nowak - Doktor Semperweiß, Wojciech Siedlecki - Wilhelm Opitz.
Olga Tokarczuk "Empuzjon", adaptacja i reżyseria - Radosław Rychcik, scenografia, kostiumy, światła, wideo - Łukasz Błażejewski, muzyka - Michał Lis, zdjęcia - Dawid Stube.