Mikołaj Roznerski: potrafię być aktorem
rozmowa z Mikołajem RoznerskimMikołaj Roznerski z Teatru Osterwy jest najbardziej obiecującym polskim aktorem. Laureat Nagrody im. Andrzeja Nardellego opowiada, jak trafił do teatru i jak wygląda w baletkach.
Grzegorz Józefczuk: Proszę przypomnieć ten moment, kiedy dotarła do pana wiadomość, że Mikołaj Roznerski został laureatem prestiżowej nagrody sekcji krytyków polskiej korporacji aktorskiej za debiut w teatrze dramatycznym?
Mikołaj Roznerski: Słyszałem, że przyjedzie komisja, żeby mnie obejrzeć w spektaklu "Widnokrąg", ale nawet nie wiedziałem kiedy. I rzeczywiście była, i o tym nie wiedziałem, że jest. Dwa miesiące później, kiedy wsiadałem do taksówki, śpiesząc się do Warszawy, jeszcze w stroju Krasnala Miastowego ze spektaklu "O dwóch krasnoludkach i jednym końcu świata", zadzwonił do mnie dyrektor. Myślałem, że coś poważnego, że coś przeskrobałem. A dyrektor poważnym głosem powiedziałem: ma pan nagrodę imienia Andrzeja Nardellego. Wpadłem w euforię, taksówkarz cieszył się razem ze mną.
Ogrom tej pracy, tu w teatrze w Lublinie i w Warszawie, sprawił, że jednak wszystko to uleciało mi z głowy. I tak naprawdę dopiero 14 grudnia podczas uroczystości poczułem, że dostałem tę nagrodę. Wzruszyłem się. Usłyszałem o sobie kilkanaście mocnych, dobrych zdań. To się chyba nazywa laudacja? Było to przemiłe. Kwiaty, podziękowania różnych sekcji Związku Artystów Scen Polskich... To jest pierwsza nagroda w moim życiu, pierwsza - i tak prestiżowa.
Widziałem stare nagrania, słuchałem piosenek, oglądałem urywki "Kordiana" Andrzeja Nardellego. Niesamowicie wrażliwy człowiek.
Ma pan czasami rozterki, aktorstwo to był dobry wybór?
- Tak naprawdę ja nic innego nie potrafię robić! Poza dyplomem magistra sztuki, aktora mam jeszcze podstawowy kurs spawacza. Ale nigdy nie wątpiłem w to, co robię. Może tylko kiedy jest natłok pracy, zaczynam chwilami myśleć: kurczę, kurczę, a gdyby było inaczej, to co ja bym teraz robił... Nigdy nie uważałem, że źle, niepotrzebnie wybrałem. Na razie, tak myślę, sprawdzam się w tym. Ja nie wiem, czy będę to robił całe życie! Ale na razie tak, chcę to robić póki mnie to bawi, dopóki czuję ogromną satysfakcję i rozwijam się.
Stał się pan ulubieńcem publiczności, a i dyrekcja teatru widzi w panu młodego wybitnie zdolnego. I teraz dyrektor, i teatr wypiją z pana wszystkie soki! Rzucą pana na duże wody, w wielkie role. Jak słyszymy, w Teatrze Osterwy zagra pan niebawem Raskolnikowa.
- To nie jest tajemnica, dyrektor powiedział to oficjalnie, że przyszły sezon zacznie się Raskolnikowem w moim wydaniu, co jest dla mnie ogromnym wyzwaniem.
Łatwo jest przestawiać się z roli takiej jak Piotra w "Widnokręgu", która jest poetycka, taka "nad ziemią", mgielna, w rolę Raskolnikowa - który jest wcieleniem mroczności, dramatu, niechęci wobec świata?
- Zobaczymy. Nigdy, nigdy nie grałem mrocznej postaci. Wiem, że czeka mnie ogrom pracy. Mam czas, aby przez wakacje pomyśleć o tej roli. Jestem w jakiś sposób - nie wiem, czy gotowy do roli, ale gotowy - tak to powiem - do działania, do walki.
Nie można aktora nie zapytać o anegdoty z egzaminów i studiów.
- Pamiętam dwa wydarzenia, które są jak anegdoty, z egzaminów wstępnych i z pierwszego roku studiów. Nie jestem specjalnie umuzykalniony; tak średnio, podstawowo, w szkole zawsze miałem problemy, byłem na końcu. Podczas egzaminów dostałem do tańczenia walca angielskiego. Samemu. Pani brzdąkała na pianinku. Pamiętałem, że walc angielski jest dostojny. Więc wyciągnąłem ręce, a jestem wysoki, i zacząłem tańczyć. Tańczę, tańczę, a właściwie improwizuję, bo nie znałem kroków, zresztą przecież chodziło o oddanie charakteru tańca - i w pewnym momencie komisja zaczęła się śmiać. Przepraszam, a co się stało? - zapytałem speszony. - A jakiego wzrostu jest ta kobieta, z którą pan tańczy? - odpowiedziała pytaniem przewodnicząca komisji. Bo im dłużej tańczyłem to tango, przepraszam - tego walca, tym bardziej wyciągałem do góry ręce i ta partnerka rosła, rosła i rosła, jakby miała dwa i pół metra.
Druga anegdota też związana jest z tym, że byłem na roku najwyższy, najcięższy. I noszę buty numer 48. Na zajęciach z tańca klasycznego robiliśmy podskakiwanie w górę. Jak założyłem baletki na stopę numer 48 i do tego białe skarpetki, to nasza pani primabalerina powiedziała: Jak jeszcze raz założysz białe skarpetki, to cię nie wpuszczę więcej na zajęcia, bo twoje stopy wyglądają jak wielkie bochny chleba. Faktycznie, jak robiliśmy to wybijanie się w górę, to wszyscy spadali delikatnie na paluszki, a ja - tak: plam, plam, plam, że aż się podłoga trzęsła.
Banalnie zapytam, ale przecież z ciekawości: kiedy dla pana stało się jasne, że aktorstwo - to jest to!?
- Tak naprawdę w liceum nie wiedziałem, co mam w życiu robić. Okres maturalny był okresem szukania. Chciałem być chirurgiem plastycznym. A ojciec proponował mi, abym został na gospodarstwie, jest dużo ziemi i plany. Lecz należałem do kółka teatralnego - ale czułem, że jestem słaby, wychodziłem na scenę nieśmiały - i mój przyjaciel, ten zdolny, przystojny, dobrze zapowiadający się, ten, który miał zdawać do szkoły teatralnej - namawiał mnie też do zdawania do szkoły aktorskiej. Nie, no co ty, Piotrek, nie nadaję się - odpowiedziałem na początku. Zdawałem i o dziwo, zdałem do trzech szkół. Byłem jednak pod kreską, miałem za mało punktów i nie zostałem przyjęty. Mimo to, wie pan, samo zdanie do szkoły teatralnej to już jest jakiś wyczyn! Tak mnie to zbudowało, że miałem poczucie, że jestem super - i dopiero w tym momencie zacząłem się brać za aktorstwo. Byłem przez rok w studium kształcenia animatorów, tam spotkałem fantastycznego człowieka, z którym założyliśmy teatr offowy Scena Witkacego. Zrobiliśmy dużo autorskich spektakli. Wprawiałem się. I przygotowywałem się do szkoły, ale za bardzo nie myślałem o szkole, bo skoro jest się w teatrze awangardowym i zgrało się 200 przedstawień - to wydawało mi się, że jestem auuu! I że nic mi nie jest potrzebne. Po co szkoła?! Okazało się, że nie. Zdałem egzamin, dostałem się do Łodzi i do Wrocławia. Wybrałem Wrocław. I tak naprawdę dopiero w szkole zacząłem się kształcić.
Jest coś bardzo cennego w amatorskim czy offowym ruchu teatralnym, niestety często ignorowanym i niedocenianym.
- Mnie się to bardzo podoba, że młodzi ludzie naprawdę robią teatr, nie mając warsztatu ani pieniędzy. Ale spotykają się, łączy ich pasja - do tańca, do teatru. Nigdy nie oceniam sztuki offowej nie wiadomo jakimi zawodowymi kryteriami, staram się nie krytykować tych dokonań, bo sam byłem na takim etapie i wiem, jak jest. Że nie ma tego, tamtego, i że trzeba scenografię zrobić z papieru.
Lublin jest zupełnie innym miastem niż Wrocław i okolice Witkacego. Jak się pan tutaj czuje?
- Bardzo dobrze, naprawdę. Mieszkam jeszcze w Warszawie, ale uwielbiam uciekać do Lublina. Co bardzo sobie cenię? Tu są inni ludzie, tu są ludzie prawdziwi. Przepraszam, ale ten dialekt, nie chcę go nazwać zaciąganiem, ale takim uroczym wschodnim akcentem, jest bardzo urokliwy. Uwielbiam ludzi Wschodu.
A w Warszawie co pan obecnie porabia?
- Już nie za bardzo udzielam się w serialach. W Teatrze na Woli robimy od roku spektakl, od roku, bo każdy z nas jest w innym teatrze w innym mieście, "Medeę na Manhattanie" w połączeniu z "Orgią" Pasoliniego. Poza tym ostatnio udaje mi się "fabularnie". Zagram główną rolę w fajnej produkcji polskiej, premiera będzie w Gdyni w maju. Jestem już po castingu. Przepraszam, nie mogę zdradzić tytułu.
A rodzina? Jak zareagowała na nagrodę?
- Ucieszyli się, oglądali mnie w telewizorze. Był śmieszny moment, kiedy zadzwonił mój brat. Mówi: Słuchaj, oglądałem cię w trzech dziennikach i w każdym mówiłeś to samo! Stary - odpowiedziałem - były trzy kamery, mówiłem najpierw do jednej, a tu przychodzi jakaś pani - i wtedy odwracałem się do drugiej kamery, a potem do trzeciej. I mówiłem to samo, bo co miałem wymyślać?
Rozmawiał: Grzegorz Józefczuk
* Mikołaj Roznerski - rocznik 1983, wzrost 190 cm, ukończył PWST we Wrocławiu (2008), drugi dyplom uzyskał na Wydziale Teatralnym DAMU w Pradze. Aktor teatru im. Juliusza Osterwy. Nagrodę im. Nardellego otrzymał za rolę Piotra w spektaklu "Widnokrąg" według powieści Wiesława Myśliwskiego w reżyserii Bogdana Toszy. W tym roku zagrał m.in. w filmie angielskim pod roboczym tytułem "Nuriejew" w reżyserii Otto Bathursta, który będzie miał premierę za dwa lata. Grywał w "Pierwszej miłości", "Biurze kryminalnym", "Wydziale zabójstw".