Milsza twarz Kościoła
"Zakonnica w przebraniu" - reż. Jacek Mikołajczyk - Teatr Muzyczny w PoznaniuMoją recenzję pierwszego spektaklu musicalowego na scenie poznańskiego Teatru Muzycznego zatytułowałam Między Broadwayem a Czerniowcami. Choć przez trzy lata, które minęły od tamtej premiery, zespół teatru zdecydowanie zbliżył się poziomem wykonawstwa do Broadwayu, to i Czerniowce nie odpuszczają. Ich duch podczas ostatniej premiery Zakonnicy w przebraniu był nawet bardziej uciążliwy niż w trakcie Jekylla i Hyde'a. Muszę od tego zacząć: choć nie wiem jak starałby się zespół artystyczny, w takiej przestrzeni, jaką teraz posiada Teatr Muzyczny, pewnego poziomu nie da się przeskoczyć.
Na tak malutkiej scenie każdy musical będzie w pewnym momencie wyglądać jak własna karykatura. Autor scenografii do Zakonnicy... Grzegorz Policiński kombinował jak koń pod górkę, by nie zaburzając rytmu przedstawienia, upchnąć na scenie wszystkie niezbędne miejsca akcji. Efekty były różne: te sceny, które ze względu na szczupłość obsady mogły rozgrywać się na proscenium, przed zasłoniętą kurtyną, wyglądały jak skecze zapełniające czas konieczny do zmiany dekoracji. W takiej scenerii rozegrała się na przykład pierwsza scena przedstawienia: przed czarną kurtynę, która przywoływała wspomnienie pluszowej zasłony w domu kultury, wjeżdżał z jednej strony bar, przy którym siedzieli gangsterzy, a z drugiej – lustro ze światłami, przed którym tańczyła i śpiewała Deloris (Karolina Trębacz).
Razem tworzyło to wrażenie przypadkowości i jakiejś chałturniczej tymczasowości. Podobnie było w scenach rozgrywających się w gabinecie siostry przełożonej (Lucyna Winkiel) czy na komisariacie. Rozumiem, że scena Muzycznego jest malutka i że trzeba było zmieniać miejsca akcji: z ulicy na np. klasztorny refektarz, gdzie rozgrywały się sceny zbiorowe wymagające większej przestrzeni, ale ta czarna, przymarszczona kotara w roli tła naprawdę robiła bardzo złe wrażenie. Mijało ono na szczęście, kiedy akcja przenosiła się w głąb pudła scenicznego. Tu przy użyciu prostych środków udało się Policińskiemu stworzyć wrażenie przestrzenności i świetlistej strzelistości klasztoru.
Miałam poczucie, że ten „domokulturowy" poziom scenografii w pierwszej scenie negatywnie wpłynął na grę dwojga jej protagonistów. Karolina Trębacz była w niej jakby sztucznie pobudzona, budując stereotypowy obraz dziewczyny, którą z angielska określa się mianem bimbo, lecz na szczęście od samego początku znakomicie śpiewała. Ta jej sztampowa „bimbowatość", która tak mnie drażniła, została przełamana w toku spektaklu. Pozwoliło to zobrazować przemianę Deloris z podrzędnej szansonistki w dojrzałą i świadomą swojego życia kobietę.
Tego złego pierwszego wrażenia nie dało się niestety zatrzeć aż do końca spektaklu Krzysztofowi Żabce grającemu Curtisa, choć i on bardzo dobrze śpiewał. Prezentował on poziom wykonawczy przysłowiowego polskiego kabareciarza i tak już zostało do końca przedstawienia. Być może za bardzo pragnął być manierycznie-ironiczny, bo trudno jego postać grać serio, lecz efekt był nie najlepszy. Mam nadzieję, że wraz z eksploatacją spektaklu odnajdzie on formę, która pozwoli mu na naturalniejsze stworzenie postaci z jednej strony bezwzględnego, a z drugiej jednak nieudolnego, gangstera. To wszystkie krytyczne uwagi, jakie można wygłosić pod adresem poznańskiej Zakonnicy w przebraniu, ponieważ poza tym, biorąc także pod uwagę warunki, mamy do czynienia ze spektaklem znakomitym – bardzo dobrze wykonanym, świetnie, z energią i zapałem wyśpiewanym oraz zatańczonym.
Głównym sprawcą tego sukcesu jest Jacek Mikołajczyk, który wstąpił w Poznaniu w podwójnej roli – tłumacza libretta i tekstów piosenek oraz reżysera. Mikołajczyk tłumacz bardzo ułatwił zadanie Mikołajczykowi reżyserowi, ponieważ słowa wypowiadane przez postacie brzmią naturalnie, dialogi wartko płyną, są błyskotliwe, a równocześnie nierzadko zabawne. Piosenki oddają bardzo dobrze klimat angielskiego oryginału i jednocześnie bardzo dobrze brzmią po polsku. Choć niektóre gierki słowne mogą wywołać palpitacje u co wrażliwszych na jedynie słuszne uczucia (np. słowo, jakim wita się z zakonnicami Deloris), w żadnym momencie tekst nie narusza dobrego smaku. Służy natomiast dobrze budowaniu postaci, różnicowaniu stylistycznemu ich kwestii, tak że w efekcie mamy do czynienia z żywymi ludzkimi charakterami.
Musical to nie teatr zaangażowany (choć i takie eksperymenty miał on w swojej historii), służyć ma przede wszystkim rozrywce i dobrej zabawie. Sama historyjka o początkującej piosenkarce, która musi uciekać przed swoim kochankiem gangsterem i zostaje ukryta w klasztorze, znana jest chyba wszystkim. Humor tego przedstawienia zasadza się na zderzeniu dwóch światów: showbiznesowego półświatka i podupadającego żeńskiego klasztoru. Tym tropem, podprowadzony przez tłumaczenie, poszedł Mikołajczyk reżyser i stworzył świat sceniczny całkiem oderwany od naszej realności. Inscenizator nie próbował w żaden sposób łączyć tematu śpiewających zakonnic z problemami polskiego Kościoła (czy też showbiznesu), dodawać jakichś lokalnych smaczków czy aluzyjek. Chwała mu za to, bo zachowując niejako wierność rozrywkowości oryginału osadzonego w świecie anglosaskim, gdzie katolicyzm jest jednym z wyznań, i to wcale nie dominującym wśród Kościołów chrześcijańskich, ustrzegł spektakl (i nas) przed płaską kabaretowością. Kościół katolicki w tym spektaklu to Kościół jakby z innej planety – czy możemy sobie wyobrazić w Polsce klasztor, który z powodu kłopotów finansowych trzeba zamknąć? „Zakonność" jest więc w nim wyłącznie kostiumem dla pewnej wyizolowanej (i przez to trochę oderwanej od realności) społeczności – co bardzo pięknie wybrzmiewa w piosence Fajnie zakonnicą być.
Teatr Muzyczny głośno chwali się tym, że otrzymał licencję na inscenizację non-replica (między Bogiem a prawdą takiej powielającej broadwayowską wersję i tak nie miałby możliwości zrealizować). Korzystając z tego, Mikołajczyk zdecydował się zrobić musical niemal farsowy, w szybkim tempie, z dobrym rytmem, postaciami lekko przerysowanymi, w którym każdy element służy jednemu – zabawie i zapewnieniu rozrywki widzom. Taką właśnie farsową sceną jest scena pogoni gangsterów za zakonnicami, kiedy w różnym, niemal slapstickowym tempie grupy pościgowa i uciekająca pojawiają się w różnych miejscach sceny. Myślę, iż z tego powodu postacie spektaklu bardzo wyraźnie przynależą do zupełnie innej epoki niż nasza. Akcja spektaklu, sądząc po kostiumach autorstwa Ilony Binarsch, bardzo wyraźnie umieszczona jest w latach 70. takich, jakie znamy z licznych telewizyjnych seriali kryminalnych z tamtych lat. Stąd maksymalnie wystylizowane ubrania Joeya (Łukasz Brzeziński), TJ-a (Maciej Zaruski) czy Pabla (Łukasz Kocur), którzy spokojnie mogliby grać postacie bad guys w którymkolwiek z odcinków Kojaka. Stąd też ich dyskotekowo-maczystowskie ruchy, szczególnie eksploatowane w piosence Hej, siostro! (Lady in the Long Black Dress). Dlatego wydaje się, iż na scenie króluje kicz – a te brokaty, kołnierze, garnitury to po prostu moda z tamtych czasów. Dlatego też poznańska Deloris w wykonaniu Trębacz bardziej niż Deloris z filmowego oryginału przypomina królową disco – Donnę Summer. Tak jak tamta informowała: „I need some hot stuff baby this evening", tak na scenie Muzycznego Deloris ustami Trębacz w scenie barowej prosi Curtisa: „Weź mnie do nieba, ekstazę poczuć daj! Co tylko chcesz, to bierz". Ta ostatnia piosenka, która w pierwszej scenie była dość bezpośrednim wezwaniem miłosnym, okazuje się w świecie przedstawionym równie dobrze pasować do roli hymnu do Boga – wszak ekstaza seksualna i uniesienia religijne bywają sobie bardzo bliskie, wystarczy przypomnieć rzeźbę Berniniego przedstawiającą świętą Teresę.
Tu dochodzimy do tego, dzięki czemu ten spektakl tak dobrze się ogląda. Nawet najlepsze libretto, muzyka czy pomysły inscenizacyjne nic nie znaczą, jeśli nie ma ich kto dobrze wykonać. Siłą spektaklu Mikołajczyka są przede wszystkim wykonawcy, u których takiej energii i zapału – a co ważniejsze, fachowych umiejętności – nie widziałam w żadnym wcześniejszym spektaklu Muzycznego. Układy taneczne w wykonaniu zakonnic są perfekcyjne, a ich śpiew niewątpliwie miałby szansę skruszyć mury Jerycha i zaczarować nawet najbardziej opornego Odyseusza. Rewelacyjna jest Lucyna Winkiel jako matka przełożona: kiedy tego wymaga scena, potrafi być dramatyczna, kiedy trzeba – komediowa, a jej śpiew też robi wrażenie. Jarosław Patycki jako ojciec O'Hara jest w scenach koncertowych charyzmatycznym wodzirejem stylizującym się na Travoltę. Oksana Hamerska w roli siostry Marii Robert potrafi zgodnie z tytułem jednej z piosenek tak podnieść głos, że dźwięczą żyrandole w kilku sąsiednich budynkach. Właściwie o każdym z wykonawców można by powiedzieć coś pochlebnego – tak wyrównany jest poziom tego przedstawienia. Ma ono w sobie jeszcze coś więcej niż tylko perfekcję wykonania. Wydaje mi się, że zespół Teatru Muzycznego uwierzył w siebie i uwierzył, że może, potrafi przygotować przedstawienie musicalowe na wysokim poziomie. Zdaje się, że ta świadomość dodała mu skrzydeł i sprawiła radość, która bije ze sceny. Dzięki temu mogą zarażać nią widzów. Jest w tym spektaklu to coś magicznego, nieuchwytnego, co powoduje, że twarz sama układa się do uśmiechu, a ciało wyrywa się do ruchu. Coś takiego może zrobić z widzem tylko prawdziwie dobry spektakl.
Na zakończenie muszę uderzyć w ton Katona Starszego: „Poza tym sądzę, że trzeba wybudować całkiem nowy Teatr Muzyczny w Poznaniu". Bez tego choćby nie wiem jak ciekawe tytuły realizowano, jak dobrych reżyserów by nie angażowano, jak bardzo by się nie starał (z powodzeniem) zespół wykonawców, nad każdym ze spektakli unosić się będzie duch Czerniowców. A przecież Poznaniowi i mieszkańcom „former metropolitan area" należy się miejsce, gdzie serwuje się im rozrywkę na dobrym i wysokim poziomie.
___
Joanna Ostrowska - doktor nauk o komunikacji i poznaniu, adiunkt w Zakładzie Performatyki Instytutu Kulturoznawstwa UAM. Autorka i współautorka książek i artykułów wydanych w Polsce i za granicą. Współprowadząca grupy „Performances in Public Spaces" w ramach International Federation for Theatre Research.