Mordowanie Moliera
"Mieszczanin szlachcicem" - reż. W. Śmigasiewicz - Teatr im.Mickiewicza w CzęstochowieTo co miało miejsce w sobotni wieczór w Teatrze im. Mickiewicza w Częstochowie to była zbrodnia ze szczególnym okrucieństwem. Zbrodnia na genialnym tekście, samograju, który reżyser, Waldemar Śmigasiewicz pociął tak, że ni sensu ni smaku nie można było w nim znaleźć.
Zbrodnia na aktorach, którzy nie wiedząc co grać, plątali się po scenie jako pijane zające, próbując od czasu do czasu zbudować jakieś fundamenty na ruinach tekstu. Tekstu, który sprowadzony został do bełkotu tytułowego bohatera, czyli obsadzonego w tej roli Piotra Machalicy, który, przyznaję z bólem - był najsłabszym ogniwem tego żenującego widowiska. Wreszcie zbrodnia na publiczności, która poziewywała, pojedyncze śmieszki z siebie od czasu do czasu wydając, by nagrodzić wreszcie premierowy spektakl anemicznym aplauzem. Tak, panie reżyserze, słychać było gwizdy z ostatniego rzędu, tak panie reżyserze, to gwizdałam ja - Julia Liszewska, żeby pomścić Moliera, co się w grobie przewrócił.
Na przedpremierowej tradycyjnej konferencji prasowej pan Waldemar Śmigasiewicz wespół z dyrektorami naszego teatru przekonywali zgromadzonych dziennikarzy, że tekst molierowskiej komedii będzie odczytany inaczej, pod prąd, "nie - lekturowo", nie by wydobyć tandetny komizm i banalny kontekst przeobrażania się prostego mieszczanina w oświeconego szlachcica. Nie, to będzie zupełnie inne odczytanie - przekonywał reżyser - cała intryga będzie osnuta wokół przeobrażeń duchowych głównego bohatera, których przyczyną niespełniona miłość jest. "Nie wiem czy państwo wiecie - mówił Waldemar Śmigasiewicz do zgromadzonych przedstawicieli mediów - że macie w teatrze aktora wybitnego. Wokół niego kręcić się będzie całe przedstawienie." Jak rzekł reżyser tak się stało. Pan Jourdain - Piotr Machalica był w centrum wydarzeń. Nie: grał, tylko: był. Jak ciało astralne krążył po scenie, a inni aktorzy jak małe planetki wirowali wokół niego w chocholim tańcu. Albowiem pan Piotr Machalica był na scenie półprywatnie.
Z zegarkiem na lewej ręce, rzemyczkiem na prawej. Ale to szczegóły - prawda? Nie potrafił zagrać postaci pana Jourdain, jego osobowość jako osoby prywatnej przebijała przez postać, nie pozwalając jej ujrzeć światła dziennego. To, że pan Machalica zachował prywatność na scenie sprawiło, że zespół aktorów "partnerujących" mu, nie mogąc nawiązać dialogu scenicznego, zdawał się grupą klownów, poprzebieranych, o grze przerysowanej - jak w komedii dell\'arte. Wobec braku pomysłu reżyserskiego na postaci inne niż tytułowa (pomysłu, dodam - chybionego), każdy z aktorów próbował ratować swą postać. Najlepiej wyszło to Iwonie Chołuj grającej żonę Pana Jourdain - jedyną postać pełnokrwistą w tym bladym Molierze. Reszta albo popadała w przesadę i wychodził z tego cyrk (jak Sylwia Oksiuta w roli służącej Michasi), albo dostosowywała się do apatycznego manieryzmu głównego bohatera (jak Agata Ochota - Hutyra grająca uduchowioną do granic możliwości Dorymenę).
Zbrodniczego dzieła dopełniała nieznośna oprawa muzyczna przedstawienia. Dźwięki, stylizowane na barokowe "dopełniały", w negatywnym sensie, każdą niemal kwestię wypowiedzianą na scenie, stanowiąc natrętne echo dla tekstu. Litości!
Reżyser obiecywał, że nie będzie uwspółcześniał Moliera, tylko "odrze tekst ze wszystkich barokowych ozdobników". I odarł tak skutecznie, że nic już nie zostało do grania.
W scenie finałowej, kiedy ogłoszono podwójne zaręczyny - w tym Dorymeny z Dorantem, co nie wywołało absolutnie żadnych emocji na kamiennej twarzy pana Jourdain vel Piotra Machalicy, główny bohater zakłada prochowiec i kapelusz a\'la Humphrey Bogart i incognito schodzi ze sceny. Cóż, gdybym tak spartoliła robotę, też uciekłabym "po angielsku".