Na gorąco
4. Festiwal małych Prapremier w WałbrzychuUczestnicząc w tegorocznym wałbrzyskim Festiwalu małych Prapremier przyszedł mi do głowy pomysł, by po każdym przedstawieniu pokusić się o recenzję, na gorąco. Teksty te publikowałem na https://www.facebook.com/marek.waszkiel. 3 od 15 do 19 września 2019.
Tu, zbiorczo, wszystkie recenzje.
Anna Andraka – "Podwórko zaginionych zabawek", Teatr Lalki i Aktora w Wałbrzychu
Na początek festiwalu miła niespodzianka. Głównie dla tej części publiczności, która wierzy w życie przedmiotów. Ich smutki i radości z powodu porzucenia, wyzbycia się: bo się zepsuły, znudziły, zestarzały. Gdzieś ucieka jednak podstawowy konflikt, że dźwig zbudowany wspólnym wysiłkiem Klocków, Misia do przytulania, zacinającego się Pajaca i zdezelowanej Lalki może być trampoliną do poszukiwania lepszej rzeczywistości, wydostania się z podwórka zaginionych zabawek. I nowego życia. Scenograf, Mateusz Mirowski, nie do końca porozumiał się z reżyserką, Roksaną Miner. Zbudowana przez niego przestrzeń, pełna dziur i rozwieszonych po całej scenie elementów postindustrialnej dekoracji, nie buduje poczucia zamknięcia. Z tej przestrzeni można się przecież wydostać. Aktorzy robią to bezustannie, wynosząc też zabawki. Budowany z kolorowych klocków dźwig niczego tu nie wyjaśnia, nic nie rozwiązuje, choć moment jego rozsypania się jest teatralnie atrakcyjny. Główny problem to jednak aktor z lalką. W pierwszych scenach aktorzy są ubrani na czarno, mają zasłonięte twarze, oddają pole gry lalkom. Te wykonują proste działania: atrakcyjny jest Pajac na sprężynie, bardzo ciekawy oświetlony Globus z wyrwanymi kawałkami lądów i mórz, nawet Miś-przytulanka ma sporo wdzięku. Reżyserka nie zdecydowała się jednak na rozbudowanie działań animacyjnych, stworzenie mikroświatów każdego z bohaterów. Poszła prostszą drogą i w kolejnych scenach, zamiast nabudowywać działania animacyjne odsłoniła aktorów, którzy odtąd zaczynają traktować swoich bohaterów jak znaki, zaczynają dominować na scenie i cały efekt personifikacji zabawek rozmywa się. Teatr przedmiotów zastępują wypowiadane słowa, trwa wymiana kwestii pomiędzy aktorami, którzy czasami tylko przypominają sobie, że nadają życie przedmiotom. Kulminacją tego jest ładna, choć zupełnie niejasna scena samotnej Lalki. Tracimy poczucie kto jest kim: czyżby Lalka odzyskała swoją właścicielkę? A może snuje swój monolog z widocznym animatorem? A może to aktorka jest Lalką? Gdyby aktorzy pojawili się dopiero w końcówce, kiedy podejmują próbę uratowania lalek-przedmiotów i wygłaszają/wyśpiewują swoje przesłanie do widowni o marzeniach, miłości, potrzebie akceptacji i przyjaźni, efekt byłby silniejszy, a i spektakl zyskałby na przejrzystości. Plusem jest muzyka Grzegorza Mazonia, budująca klimaty, podkreślająca tematy i współtworząca nastrój całości. Świetne piosenki. W sumie – jest o czym porozmawiać, pospierać się i podumać.
Jeroen van Haele – "Morze ciche", Teatr Nowy w Zabrzu
Ciche nie jest. Wchodzimy w przestrzeń rozwibrowaną, pulsującą trudnym do wytrzymania, intensywnym hukiem i raczej nie jest to szum morza. Może chodziło o skontrastowanie z przerażającą ciszą u uszach niesłyszącego Emilio, który jest głównym bohaterem przedstawienia? Gra go niezwykle przekonująco jedna z trzech obecnych na scenie aktorek, podobnie jak pozostałe używająca jednocześnie języka migowego. Świetnie się rusza, bardzo dobrze mówi, ma w sobie coś z kobiety-chłopca i przyciąga bezwzględnie uwagę. Na scenie panuje jednak nieznośny chaos, kakofonia barw, aktorki ubrane są w całkowicie przypadkowe elementy kostiumów, estetycznie spektakl odrzuca, przynajmniej część widowni. Jest pewnie wzorcowym przykładem tęsknot pedagogów teatralnych, bo teatromanów raczej nie zachęci. Całość oparta jest na problemie, bezwzględnie istotnym, przejmującym i trudnym: jak zdobyć przyjaźń i akceptację młodego człowieka, który urodził się głuchy? Tyle, że trudno w teatrze czuć satysfakcję wyłącznie z podjęcia ciekawego problemu, choćby najważniejszego, porzucając jednocześnie teatralność, kreację przedstawionego świata. Emilio jest doprawdy pięknie zagrany aktorsko i to bezwzględna wartość spotkania z „Morzem cichym". I nic więcej. Teatralni pedagodzy mogą po spektaklu rozwijać działania edukacyjne, ale zwyczajny widz może wyjść z przedstawienia silnie ogłuszony, a może nawet głuchy. Czy o to chodziło?
„Puszczańskie opowieści", Kooperacja Flug / BTL
WOW! Teatralizowany koncert w wykonaniu i opracowaniu młodych aktorów-lalkarzy, absolwentów białostockiej Akademii Teatralnej. Urszula Chrzanowska, Daniel Lasecki, Mateusz Smaczny, Michał Jarmoszuk (głos), Cezary Jabłoński i Michał Karwowski są tu wokalistami i muzykami przywołującymi dziwne historie Puszczy Białowieskiej i Knyszyńskiej. Budują poetycki, magiczny, nieprawdopodobny koncert, stanowiący atrakcję każdego spotkania/biesiady/festiwalu, choćby tu, w Wałbrzychu. Nic z lalkami, ale czysta przyjemność.
Oddechy, szmery, szumy, szepty, ptasie piski, porykiwania dzikich zwierząt, słowa, dźwięki, frazy, zdania, wokalizy... Flety, gitary, puzon, wiolonczela, bębny... Śpiew solo i w chórze... Wszystko układa się zachwycający koncert. I tylko szkoda, że trwał tak krótko!
Elżbieta Chowaniec - „Pod adresem marzeń", Teatr Lalki i Aktora Kubuś w Kielcach
Dziś rano odbyliśmy wyprawę do Kielc. Pewnie troszkę łatwiej było odbyć tę podróż tym, którzy znają siedzibę Kubusia, ale Marek Zákostelecký cofnął się tak daleko, że i najstarsi muszą wyłącznie uruchomić wyobraźnię. Siódemka aktorów, opowiadając bodaj w siedmiu epizodach historię budynku przy Dużej 9 w Kielcach (dzisiejsza siedziba Kubusia), przenosi nas aż do początków XIX wieku. To całkowicie teatralna podróż: epizodyczna, skrótowa, inteligentna, opatrzona prostym i dowcipnym tekstem, bardzo teatralnymi efektami, w której na pierwszym planie pojawia się fronton budynku, w ramie niczym obraz, a na jego tle odbywają się migawkowe zapowiedzi kolejnych epizodów z przeszłości z wykorzystaniem płaskich lalek, bohaterów opowieści. Koło historii niczym tarcza zegara obraca się, widzimy płaskie chmurki i ptaki poruszające się w przeciwnym kierunku, cofamy się w czasie. Świetny początek. Każda historia przedstawiana już jest przez aktorów, najczęściej mających elementy stylowo-fantazyjnych strojów hotelowej obsługi, bo i dzieje budynku przez dziesięciolecia związane były z Hotelem Europejskim, potem z magazynem karpi, wreszcie z prawdziwym teatrem. I pojawiają się nostalgiczne historie Janusza od kurtyny, operowej diwy, chłopca kochającego kino, przestraszonej dziewczynki, która z lęku przed wojną chciała pływać z rybami, wreszcie, Stefana, który kochał teatr lalek i zapragnął porzucić wędrowanie z walizką i zbudować prawdziwy teatr (nb. założycielem Kubusia przed laty był Stefan Karski).
Największą przyjemność w tym przedstawieniu przynosi właśnie teatr, oszczędna gra aktorów, dyskretny humor, rozmaitość wykorzystanych środków teatralnych – a to uruchamiający działania hotelowy dzwonek, fascynująca prawdziwa kurtyna na niby korbkę, cieniowy ekran w scenie z lodami i gra rozmiarami wyświetlonego obrazu wejścia do budynku, elementy niemego kina, czarnego teatru, kukiełkowej walizkowej scenki z Czerwonym Kapturkiem. Zákostelecký nie jeden raz w swoich przedstawieniach wykorzystywał powtórzenia, wielokrotne opowiadanie tych samych historii, nie brakuje ich i tutaj, ale pokazywane są z dowcipem, w świetnym rytmie i ze wspaniałym aktorskim wyczuciem napięcia. Tu po prostu widać, z jaką przyjemnością aktorzy wykonują swoje zadania. Cały zespół: Anna Domalewska, Ewa Lubacz, Małgorzata Sielska, Michał Olszewski, Andrzej Kuba Sielski, Andrzej Skorodzień i Błażej Twarowski. Jest nawet miejsce na interakcję z widownią w scenie z loterią. Rzeczywiście całemu zespołowi udało się uruchomić i naszą wyobraźnię, i radość z bycia w teatrze. Nie ma nadmiaru, przerysowania ani w działaniach aktorskich, ani w zamyśle reżysersko-plastycznym. Dominuje prostota, umowność, umiar, subtelne dźwięki pozytywki i niekończący się humor. Brawo!
„Podwójne życie Weroniki", Teatr im. H. Ch. Andersena w Lublinie
Duże oczekiwania. Krzysztof Kieślowski wpisał się w polską kulturę. Dla wielu wszak jest ona wciąż elementem żywej pamięci. Muzyka Zbigniewa Preisnera miesiącami towarzyszyła mi w każdej podróży. I oto lubelski teatr lalek decyduje się na próbę dekonstrukcji. Metodą performatywną, dość dziś popularną (wprawdzie nie w lalkach), buduje spektakl, w którym tworzy nową fabułę, wykorzystującą półprywatne doświadczenia aktorów, i osadza ją w strukturze scenariusza Kieślowskiego i Krzysztofa Piesiewicza. Dzieje się to za zgodą osób dysponujących prawami autorskimi, więc nic w tym złego. Powstaje spektakl teatralny, rozgrywający się w jakiejś teatralnej przestrzeni, łączący elementy programu edukacyjnego (przedziwny wstęp o lalkach, niby z bunraku), filmu dokumentalnego, teatru lalek i performatywnego zdarzenia. Czy udany? Mam mieszane uczucia. Przestrzeń jest filmowo-teatralna: ruchome wózki na podróżnych case'ach z miniaturowymi dekoracjami filmowymi, jakieś stojaki magazynowe z przypadkowymi lalkami, dwa półprzezroczyste parawany, kilka mebli – kopii miniaturowych dekoracji. I jeszcze ekran pokazujący część widowni i szeroki plan sceny oraz kamera, używana do zbliżeń, zwłaszcza planów lalkowych. Właściwie całość jest opowiadaniem o losie współczesnej Weroniki, która zrezygnowała z kariery wokalistki, by ocalić swoje życie, a w finale – po piętnastu latach przerwy i po ponownym współczesnym przetrawieniu swojego możliwego podwójnego istnienia – podejmuje jednak próbę wykonania (bardzo pięknego, choć niewiele już mającego z wirtuozerią filmowej bohaterki Kieślowskiego), solowej wokalizy.
Krzysztof Rzączyński, reżyser spektaklu, jest reżyserem dokumentalistą i tak zmontowany został spektakl. Chwilami denerwujący aktorsko, chwilami pasjonujący w miniaturach lalkowych, zwłaszcza oglądanych na ekranie w powiększeniu, niemal zawsze filmowanych przez otwory w dekoracjach, malarsko i poetycko. Przywołuje i przetwarza nostalgiczne obrazy i klimaty zapamiętane z filmu Kieślowskiego, i bywa nawet poruszający. Choć w rzeczywistości mamy do czynienia z silnym wzruszeniem głównej bohaterki, nie widowni. Najlepsze są sceny lalkowe, subtelne choć minimalistyczne. Wychodząc z planu lalkowego aktorzy, nawet z wciąż trzymanymi lalkami, próbują grać psychologiczny teatr. I nie wychodzi to najlepiej. Jest tu zatem element nadużycia: bazowania na naszych emocjach, nie wywołanych wszak oglądanym na scenie działaniem. W sumie – niestety rozczarowanie, mimo pięknych chwil.
„Staś i Zła Noga", Śląski Teatr Lalki i Aktora Ateneum / Teatr Śląski im. St. Wyspiańskiego w Katowicach
Spektakl jest mądry, pełen energii, na swój sposób atrakcyjny i na dodatek pięknie grany. Jestem pod wrażeniem zwłaszcza Złej Nogi Michała Rolnickiego, roli nieoczywistej, ale i Katarzyna Błaszczyńska oraz Dawid Kobiela przyciągają uwagę. To jednak całkiem inny gatunek teatru. I rodzi się pytanie o ten gatunek teatru właśnie. Czy wystarczy, jeśli widz spotka się niemal wyłącznie z opowiedzianą historią, prawie bez użycia jakichkolwiek środków teatralnych? Z mojej perspektywy to troszkę za mało. Oczekuję od twórców przedstawienia jakiejś propozycji plastyczno-inscenizacyjnej, powodu, by ruszyć się z domowego fotela do teatralnej sali na spotkanie z czyjąś wizją jakiegoś tematu, zakładam że ciekawszą niż moja własna nabudowana w czasie lektury, z pewnością odmienna. Nie znam komiksu Tomasza Grządzieli, nie znam więc i jego komiksowej interpretacji postaci. Sama historia Stasia i Złej Nogi jest przejmująca, ale narrację, w dodatku w ogromnej większości wypowiadaną w trzeciej osobie, opowiadanie o emocjach, przeżyciach, działaniach bohaterów, bez budowania dramaturgii, zwarć i konfliktów, mogę sobie zafundować sam. Od przedstawienia w teatrze oczekuję jakiejś teatralnej propozycji. W końcu idę do teatru zobaczyć spektakl, nie go posłuchać. Oczywiście bywają magnetyczni aktorzy i już samo ich słuchanie jest przyjemnością. W spektaklu katowickim postawiono na rozbudowaną choreografię i to bez wątpienia jest atutem. Dobrze, że Michała Rolnickiego nie przebrano w kostium nogi. Pozbawiono nas jednak spotkania aktora z przedmiotem, noga jest upersonifikowanym, ale przedmiotem, aktor zaś nijak przedmiotem się nie stanie, choć jak widzimy może atrakcyjnie zagrać i Złą Nogę. Więc łamię swoją wyobraźnię, próbuję samodzielnie nadrobić inscenizacyjne niedostatki, a teatr mi w tym nie pomaga. A powinien, bo to teatr, nie słuchowisko. Podobnie słabo radzi sobie ze świetną współczesną dramaturgią dla dzieci i młodzieży. Ta bywa głęboka, odkrywa pokłady nowych tematów, teatr nie do końca umie temu sprostać. Ale... to miło, że próbuje i chwilami osiąga sukces.
Małgorzata Sikorska-Miszczuk – „Motyl", Wrocławski Teatr Lalek
Nawet najlepszym zespołom nie zawsze udaje się wspiąć na poziom „Piekła – Nieba". Nie jestem pewien samego tekstu „Motyla", zwłaszcza problemu oswajania ciemności i drogi w dorosłość, roli telewizji w tym procesie, jakąkolwiek postać Złotoustego Króla (Radosław Kasiukiewicz) przyjmie. Powinienem zobaczyć przedstawienie Marcina Libera i Mirka Kaczmarka jeszcze raz, żeby mieć pełniejszy obraz, bo ogromnie dużo się tu dzieje, scena kipi teatrem właśnie, rozmaitymi efektami aktorskimi, plastycznymi, interpretacyjnymi. Są tu momenty doprawdy piękne i najprostsze, jak Sowa Jolanty Góralczyk (także atrakcyjnie upiorna Babcia), scena z drzewami, samochodowa etiuda (Agata Cejba), ale są i mniej udane, choćby dość banalna Foka ze ściany (Marta Kwiek), na którą twórcy nie znaleźli pomysłu. Z wielką przyjemnością oglądam znów Agatę Kucińską w roli Rutki, dziewczynki-motyla. Moment jej próby uśnięcia w jaskrawo oświetlonym papierowym domku podwieszonym na sztankietach, otoczonym migającą czarną przestrzenią wydał mi się doprawdy zjawiskowy, efektowne są też sceny z lataniem, moment graficznie świetlnych linii świata współczesnych mediów. Piękne jest usiłowanie uwolnienia Psa (Grzegorz Mazoń), ale w sumie wyszło nieco efekciarsko. Nie wybrzmiały elementy współczesnych odniesień, gdzieś po drodze spadło napięcie sceniczne, może zbyt wiele piosenek spowalniających akcję, choć oczywiście zawsze miło patrzeć na silny i wyrównany zespół aktorski. Za dużo tu jednak teatru młodego widza, w widowiskowym, ale i komercyjnym nieco wydaniu, za mało poetyckości, formy i prawdziwej magii teatru, choć wszystko dzieje się przecież w czarodziejskim świecie snu-jawy. Gdyby to nie był WTL – pewnie nie byłoby powodu do narzekania, ale od wielkich – wymagamy więcej! I nie ma znaczenia, jak bardzo zadowolona jest młoda widownia.
Malina Prześluga – „Ile żab waży księżyc", Śląski Teatr Lalki i Aktora Ateneum w Katowicach
Dziecko i dorosły, dziesiątki pytań, z reguły abstrakcyjnych, i brak odpowiedzi na nie. I kwestia empatii – dostrzegania i próby zrozumienia młodego człowieka, jeszcze nie obarczonego żadnymi normami, konwenansami, emanującego wolnością, nieskrępowaną fantazją i zwyczajną ciekawością świata. Temat odwieczny i zawsze aktualny. W tekście Prześlugi nie brakuje zabawy językiem, rytmicznego wyrzucania kwestii, spektakl Przemysława Jaszczaka wiele z tych elementów po prostu gubi. Dworzanie (Marek Dindorf i Dawid Kobiela) są zwyczajnie nudni, przemiana Króla (Mirosław Kotowicz) dokonuje się na zasadach deus ex machina, jedynie Chłopiec (Michał Skiba) konsekwentnie prowadzi swoją rolę, choć i on w kilkusekundowym finale zachowuje się zgodnie z normami tego świata ku zaskoczeniu młodej widowni, która szybko akceptuje ten stan rzeczy, choć może walałaby inne rozwiązanie. W każdym razie teatr mógłby o próbę takiego bardziej skomplikowanego rozwiązania się pokusić. W efekcie finału w ogóle nie ma, jest banalny uścisk Chłopca z Królem i wspólne zejście ze sceny. To za mało. Gdyby nie użycie kurtyny nie wiedzielibyśmy nawet, że przedstawienie dobiegło końca. Dodając do tego dość przypadkową, sklejaną z rozmaitych stylistyk muzykę Kamila Koseckiego i w zasadzie konsekwentną, nieco konstruktywistyczną scenografię i kostiumy, ale nie łączącą się w jakąś spójną całość z innymi elementami spektaklu, otrzymujemy przedstawienie silnie eklektyczne. Uwagę moją przyciągnęła pomysłowa lalka misia, którego otrzymuje Chłopiec, ale to epizod bez żadnych scenicznych konsekwencji. Jak to bywa w przedstawieniach dla młodej widowni, ciekawie zaistniały działania interakcyjne z dziećmi, lecz to często ryzykowny pomysł i elementy tego ryzyka zaistniały także na wałbrzyskim pokazie. Szkoda, że przedstawienie nie ma energii, tempa, w większym stopniu konsumuje ono życzliwość widowni, nie oferując zbyt wiele w zamian. Ale to i kłopoty współczesnej dramaturgii dla dzieci i młodzieży, której realizacja tradycyjnymi środkami teatralnymi bywa niewystarczająca.
Zamykam ten dziwaczny pięciodniowy wałbrzyski eksperyment z pisaniem minirecenzji natychmiast po opadnięciu kurtyny. Niestety, nie obejrzę jutrzejszych spektakli: konkursowego „Fru-fru" z Olsztyna i finałowych wałbrzyskich „13 bajek z królestwa Lailonii", czego żałuję. Nie piszę też o pokazach lalkarskich szkół z Wrocławia i Białegostoku (choć „Matki" w reżyserii Agaty Kucińskiej bardzo by na recenzję zasługiwały), bo to troszkę inna kategoria. Chcę jednak zderzyć doświadczenia zebrane podczas 4. Festiwalu małych Prapremier, zatem polskie nowości z teatrów lalek (te w Wałbrzychu dominowały) z gigantyczną ofertą światowego lalkarstwa prezentowaną na zaczynającym się pojutrze festiwalu w Charleville-Mézières. Tych, których to interesuje zapraszam za jakiś czas na mój blog: www.marekwaszkiel.pl. I mam nadzieję, że chwilami dość krytyczne moje uwagi nikogo nie uraziły.
Jak mówiła bohaterka „Stasia i Złej Nogi" – wszyscy jesteśmy wyjątkowi, niektórzy troszkę bardziej.