Nie lękaj się niczego i nikogo, bądź sobą

rozmowa z Jerzym Jeszke

Jerzy Jeszke to aktor, który przez 35 lat kariery zagrał w ponad 60 premierach największych międzynarodowych spektakli operetkowych, operowych i musicalowych

Osiągnął pan największy sukces w dziejach całego polskiego teatru, jako artysta musicalowy. Jest pan jedynym Polakiem (!) występującym od 20 lat w gwiazdorskiej obsadzie największych hitów musicalowych na świecie. Czy zdradzi pan przepis na sukces?

Nie ma łatwego sukcesu i jednej drogi do jego osiągnięcia. Sukces to połączenie wielu czynników: talentu, miłości do zawodu, ciężkiej pracy, profesjonalnego przygotowania, odwagi. Jak mawiał trener Hubert Wagner: "Sukces tworzą ludzie inteligentni, którzy wiedzą, co chcą osiągnąć i jakim sposobem. Dla osiągnięcia wybitnych sukcesów na miarę światową, trzeba się wyjątkowo dobrze przygotować i poświęcić w zupełności". W zawodzie, który mam szczęście wykonywać poświeceń mnożny się mnóstwo. Wielu jest powołanych, lecz mało wybranych. Tu nie ma drogi na skróty. Obligatoryjnie trzeba przejść przez wszystkie szczeble drabiny bez taryfy ulgowej, bo i tak weryfikacja następuje bardzo szybko na scenie. Najpierw budujemy bardzo solidne fundamenty, z dobrych materiałów, które są doszlifowywane, ociosywane przez mistrzów, których spotykamy na własnej drodze, a następnie bazując na tych elementach tworzymy własną niepowtarzalną przestrzeń artystycznej wypowiedzi. Filozofią zawodu aktora nie może być sam zawód. Jasne, trzeba zarabiać pieniądze, ale to jest produkt uboczny. Zawód aktora to coś wyższego niż materialne korzyści. To mistyka!

W tym roku obchodzi pan 35-lecie pracy artystycznej. Gdzie będzie pan świętował?

Na scenie! Scena jest moją miłością. Oprócz regularnego repertuaru teatralnego, mam też inne projekty artystyczne w tym mój autorski. Mam tu na myśli Broadway Live Show, gdzie prezentuje wszystko to, co najlepszego udało mi się nauczyć podczas mojej kariery artystycznej. Przekrój największych hitów z musicali w mojej interpretacji. Ten projekt daje mi możliwość niezależnej prezentacji sztuki i występowania na rożnych scenach świata.

Na pana stronie internetowej widnieje slogan - Jerzy Jeszke człowiek o wielu twarzach. Czy może pan wyjaśnić znaczenie tych słów?

Człowiek o wielu twarzach to człowiek uniwersalny, który nie jest zamknięty w jednej formie, ograniczającej jego osobowość twórczą. Mnie interesuje wszystko, co jest ze sztuką związane, np. teatr, film, malarstwo, poezja. Ta wszechstronność zainteresowań miała kolosalny wpływ na propozycje, które otrzymywałem, bo nie były one jednostronne. Dzięki uniwersalności mam sposobność prezentacji siebie i swoich umiejętności na bardzo dużej przestrzeni twórczej. Zawsze chcę poznać i nauczyć się czegoś nowego. Nie boje się konfrontacji, ryzyka czy ewentualnej porażki. Dlatego - człowiek o wielu twarzach.

Jest pan aktorem i wokalistą, który od wielu lat pracuje w Europie i na świecie. Pochodzi pan z małego miasteczka. Z Bytowa, z Kaszub na Pomorzu. Skąd w panu tradycje artystyczne?

Wychowałem się w normalnej polskiej rodzinie robotniczej, gdzie nie było żadnych tradycji artystycznych. Moja droga to była najpierw szkoła podstawowa, szkoła zawodowa, do której musiałem iść, bo trzeba było mieć zawód w reku. Tam poznałem rzeczywistość, jaka może mnie czekać. Zatem zwróciłem się ku własnej drodze. Znalazłem ścieżkę, w którą mogłem pójść, i bazując na swoich umiejętnościach zacząłem kierować ku temu celowi już bardziej świadomie. Pomyślałem sobie: „Dlaczego nie?". Notabene za namową mojej mamy, która słyszała mnie, jak śpiewałem w pralni, na korytarzu, czy na ulicy wśród kolegów. Zapisałem się do powiatowego Domu Kultury w Bytowie. Następnie do kaszubskiego zespołu pieśni i tańca "Bytów". Potem stworzyłem własny teatr "Solaris" przy Liceum Ekonomicznym, który zaczynał osiągać sukcesy. Dla mnie to było zaskoczenie, że mogłem się w tym sprawdzić - ja, jako adept zawodu "ślusarz". Pochłonęło mnie marzenie, że to właśnie sztuka jest moją jedyną drogą i moim powołaniem. Uznałem, że mam do tego predyspozycje. Zdecydowałem się na odważny krok. Pojechałem na egzaminy wstępne do Teatru Muzycznego w Gdyni, w którym mieściło się "Studio Wokalno-Aktorskie im. Danuty Baduszkowej". Spośród dwustu ludzi wybrano dwadzieścia dwie, w tym mnie, z czego byłem bardzo dumny. Pamiętam słowa pani Danuty Baduszkowej: "Jurek, ja tobie ufam, że mnie nie zawiedziesz". Te słowa mam w sercu każdego dnia, za każdym razem, gdy wychodzę na scenę.

"Studio" Baduszkowej ukończyłem z wyróżnieniem w 1980 roku. Promotorami mojego dyplomu byli: znakomita pedagog Urszula Mordzewska-Bista i wielki aktor Henryk Bista. W czasie moich studiów zespól nauczających tam pedagogów był wspaniały: Danuta Dunin-Wąsowicz, Bogna Toczyska, Urszula Mordzewska-Bista, Teresa Kaczyńska, Alina Udymowska, Ali Bunsch, Ryszard Ronczewski, Henryk Bista, Zbigniew Bogdański, Józef Muszyński, Kazimierz Jacak, Tadeusz Lassota, Przemysław Śliwa, Piotr Fogiel i oczywiście sama Danuta Baduszkowa. Wszyscy ci wspaniali ludzie odcisnęli na mojej grze piętno swojej osobowości. "Studio" Baduszkowej ukończyłem z wyróżnieniem w 1980 roku. Studentem byłem \'trudnym\'. Nazywano mnie "twardym Kaszubą". Promotorem mojego dyplomu był wielki aktor Henryk Bista.

Danuta Baduszkowa to twórczyni musicalu w Polsce?

Tak. Danuta Baduszkowa przybyła ze Śląska do Trójmiasta i jako pierwsza w Polsce znalazła niszę w repertuarze teatrów polskich. Teatr muzyczny co prawda istniał, ale była to pozostałość operetki. Wykrystalizowała nową formę: "Teatr Baduszkowej". Aby realizować swoje koncepcje stworzyła autorską szkołę na wzór amerykański: "Studio" wokalno-aktorskie. Pani Baduszkowa była zapatrzona w Wojciecha Bogusławskiego, przy monumencie, którego teraz stoimy. On był ojcem polskiego teatru. Narodowego w sensie instytucjonalnym i w sensie formy. W swoich czasach łączył szacunek dla tradycji z nowoczesnymi teatralnymi trendami. Teatr pani Baduszkowej też był nowoczesny na swoje czasy. Kluczem nie było opieranie się na tradycyjnej linii przedstawień wiedeńskich i broadwayowskich. Pani Baduszkowa zredukowała elementy operetki i musicalu do granic spartańskich. Orkiestra była kameralna. Sceny zbiorowe tylko, jeżeli egzystują w dramaturgii widowiska. A balet został sprowadzony do rozmiarów przerywnikowych. Na scenie był tylko aktor i tekst. Tekst służy aktorowi, a muzyka mu nie przeszkadza. Dodam też, że pani Baduszkowa tworzyła zarys tematów, o których tekst traktował. Wierna wzorom „Nowości” Ludwika Śliwińskiego, który prowadził teatr w czasach, gdy nie było telewizji. Ludzie głodni informacji, komentarza i plotki zaspokajali to w teatrze. Teatr operował aluzyjną dygresją, improwizowanym naprędce \'zwischenrufem\'. A do tego pani Baduszkowa koncentrowała się na takim doborze całostek, by wszystkie współbrzmiały z nastrojem chwili. Aktor w teatrze pani Baduszkowej miał \'co i o czym\' mówić publiczności. Był też rytm i kolor przedstawienia. Podobną drogą poszedł również Gustaw Holoubek inscenizując w swoim teatrze dramatycznym widowiska muzyczne. Współczesny musical broadwayowski stanowi modernizację starej operetki. Gershwin też stworzył typ teatru, gdzie muzyka i taniec są środkiem, nie celem, a dramatyzacja fabuł ukłonem do publiczności, która na scenie chce oglądać swoje życie. Marcello Mastroianni, wielki włoski aktor filmowy, zagrał też na scenie w komedii muzycznej "Grek Zorba" i powiedział, że aktorstwo musicalowe jest o wiele trudniejsze niż filmowe i telewizyjne razem wzięte, bo prawdziwą sztuką jest naraz zagrać, zaśpiewać i zatańczyć oraz dodał, że chyli czoła wysiłkowi twórczemu aktorów musicalowych.

W Polsce występował pan w Gdyni, Warszawie, Chorzowie, i we Wrocławiu?


Dwa lata występowałem jako solista w Teatrze Muzycznym Gdyni. W 1982 roku za namową mojego mistrza i przyjaciela Józefa Muszyńskiego, który stwierdził, że tu się już więcej nie nauczę, pojechałem do Warszawy. Dostałem propozycję od popularnego wówczas aktora filmowego i teatralnego a zarazem ówczesnego dyrektora Operetki Warszawskiej (obecnie Teatr Roma - przyp. aut.) pana Ryszarda Pietruskiego. Wiele się od niego nauczyłem np. grania farsy. Pod jego artystyczną ręką udało mi wykreować wiele ról scenicznych np. Freddiego w "My Fair Lady". Później współpracowałem m.in. z panem Janem Szurmiejem przy tournee z operetką. Występowałem gościnnie w głównych rolach m.in. w "Madame Butterfly" w Operetce Wrocławskiej, czy na zaproszenie dyrektora pana Dariusza Miłkowskiego w "Huśtawce", w reżyserii Marcela Kochańczyka w Teatrze Rozrywki w Chorzowie w 1985 roku. To był pierwszy taki duży projekt musicalowy w Polsce, który na nieszczęście kojarzył się w tamtym czasie bardzo politycznie, bo był sponsorowany przez Polski Instytut Kultury w Miami. Występowałem też na Festiwalu im. Jana Kiepury w Krynicy-Zdroju pod dyrekcją pana Bogusława Kaczyńskiego.

Pana kariera w \'tamtej\' Polsce usłana była sukcesami. Kiedy zdecydował się pan na emigrację to pierwszym teatrem, w którym pan pracował był teatr w Niemczech?

Pięć lat intensywnej nauki i pracy w teatrze w Oberhausen. Najpierw jako chórzysta, a potem solista, śpiewając główne role operetkowe, operowe a także musicalowe. Ale po upadku muru berlińskiego Niemcy zaczęli oszczędzać - jak to często bywa - na kulturze. W 1992 roku zamknięto teatr, a wraz z nim kolejny rozdział mojego życia. A był to teatr z wielkimi tradycjami i ogromnymi sukcesami. Wspomnę, że na tej scenie zaczynała swoją światową operową karierę wielka Teresa Żylis-Gara. Musiałem podjąć decyzję, czy podjąć posadę chórzysty w innym teatrze np. w Staatsoper Stuttgart, a tam rozpoczynać \'wszystko od nowa\' z możliwością pracy \'do emerytury\', albo druga możliwość - iść własną drogą, aby nie cofać się w artystycznym rozwoju. Zaufałem sobie i... poszedłem \'na ulicę\'. Organizowałem uliczne \'happeningi\'. Robiłem to prawie dwa lata. Trochę zarabiałem, ale przede wszystkim byłem w zawodzie i nie żebrałem o pracę. Sam oferowałem pracę. I, czy to byłaby wielka scena, czy to będzie \'ulica\' to nie miało to dla mnie znaczenia, bo tworzenie sztuki jest dla wszystkich. Uważam, że była to świetna szkoła. Przede wszystkim charakteru i sprawdzenie się, bo widziałem, że ludzie mnie akceptują. To, co robię  jest sztuką. I oni tego oczekują. Zatem nie widziałem powodu, aby nie pójść pod koniec 1993 roku na casting do Stella Musical Company do "Miss Saigon". Gdyby było inaczej, podejrzewam, że bym zwątpił.

Wtedy nastąpił przełom w pańskiej karierze.

Przeszedłem z sukcesem casting w Londynie do "Miss Saigon" przed samym Cameronem Mackintoshem, największym producentem musicali na świecie. Dwa lata występowałem w tym musicalu w Apollo Theater w Stuttgarcie. Stworzyłem rolę Engineera, która była bardzo kontrowersyjną rolą, bo to nie było odtworzenie li tylko wzoru słynnego aktora Jonathan Pryce\'a, ale zaproponowałem własną interpretację. Nie obyło się bez małego artystycznego \'szoku\'. W zamian za rezygnację z mojej koncepcji interpretacyjnej głównej roli, proponowano mi roczne stypendium na West Endzie. Nie zgodziłem się i byłem wierny swojej idei i pracy, którą włożyłem w przygotowanie tej wielkiej międzynarodowej produkcji w SI Centrum w Stuttgarcie w 1994 roku. Nie chciałem opuścić na tak długo mojej kochanej rodziny. Nigdy nie żałowałem tej rezygnacji z kuszącej propozycji. Pozostałem pewny swojej słuszności i zwycięstwa artystycznego. W nagrodę za tę odwagę i ten sukces zaproszono mnie na kolejny wielki światowy casting do Londynu.

Był to więc początek pana wielkiej kariery w musicalu?


Przede wszystkim udało mi się zdobyć wielkie zaufanie największych producentów musicali na świecie.

Następnie przyszła rola w słynnym musicalu "Les Miserables".

Zgadza się. Do "Les Miserables" na casting na West End w Londynie zostałem zaproszony przez Camerona Mackintosha. Miałem zaszczyt zwyciężyć, a następnie podjąć się  interpretacji postaci Jeana Valjeana. Tę postać kreowałem też w Londynie podczas gali w okazji 10-lecia "Les Miserables" w Royal Albert Hall w 1995 oraz rok później podczas gali na otwarcie finałowego meczu podczas Mistrzostw Europy w piłce nożnej na Wembley, gdzie byłem w gronie najlepszych interpretatorów Jeana Valjeana na świecie. Następnie w 1997 roku był casting do legendarnego "Tańca Wampirów" w Wiedniu. Przeszedłem go pomyślnie, ale jako że byłem związany kontraktem z "Les Miserables" na dwa lata, nie było mi dane zagrania roli Krolocka. Bardzo to przeżyłem. Była to dla mnie kolejna lekcja reguł światowego musicalu. I choć w Niemczech są najlepsze warunki zawodowe, finansowe, jesteśmy cenieni za swój profesjonalizm, to jednak okupione jest to wielką pracą, po osiem przedstawień w tygodniu.

Ale w końcu zgrał pan w "Tańcu Wampirów"?

Do "Tańca Wampirów", mojej kolejnej wielkiej artystycznej przygody, zaprosił mnie Roman Polański, który w 2002 roku uczestniczył w zdjęciach do filmowej wersji "Zemsty" Fredry, w reżyserii Andrzeja Wajdy, w roli Papkina. Odwiedził on Teatr Roma podczas mojego gościnnego przedstawienia "Miss Saigon" i po spektaklu spotkaliśmy się w Hotelu Marriott. Tam omówiliśmy naszą współpracę przy jego najnowszej wersji "Tańca Wampirów", scenicznej wersji jego filmu "Nieustraszeni pogromcy wampirów" z 1967 roku. Zaprosił mnie na casting w Hamburgu, do nowej produkcji w Neue Flora Theatre, w którym notabene wcześniej śpiewałem w "The Phantom of the Opera". Roman Polański żartobliwie później mówił, że zobaczył we mnie Chagala. Cała historia "Tańca Wampirów" obraca się wokół rodziny Chagala, żydowskiego gospodarza, który prowadzi gospodę. Po premierze Roman Polański stwierdził, że długo szukał tak dobrego Chagala. Dodam, iż wykonując rolę Chagala wykorzystuję moją znajomość języka jidysz.

Właśnie, jeszcze wcześniej, bo przed "Tańcem Wampirów", występował pan w "The Phantom of the Opera".

Do roli Phantoma zostałem zaproszony w 1998 roku na casting przed oryginalnymi producentami Andrew Lloyd Webberem i Haroldem Prince\'m do Nowego Yorku na Broadway. Po pięciu latach gry jednego Phantoma szukano na całym świecie jego następcy. Udało mi się przejść pomyślnie i ten egzamin. Aczkolwiek jadąc  Cadillacem na finałowy casting z lotniska JFK uległem wypadkowi na Manhattan Bridge i byłem kontuzjowany. Pierwszy dzień w Nowym Yorku spędziłem w szpitalnej sali w Manhattan Hospital. Miałem na szczęście tylko lekki wstrząs mózgu i naderwanie mięśni karku. Ale mam twardy \'kaszubski\' charakter. Rola Phantoma jest bardzo trudna, bo jest to prawie operowa rola, wymagająca niesamowitej sprawności fizycznej, akrobatycznej i oczywiście aktorskiej. Broadway był, jest i będzie marzeniem każdego artysty, a więc i moim. Tam poczułem, co znaczy pracować w musicalu. Natomiast między "Phantomem" a "Tańcem" występowałem też \'na ulicy\'. Z własnego wyboru tym razem.

Na ulicy? Rzucił pan wszystko mając taki status zawodowy?

Pierwszy raz poszedłem \'na ulice\' po stracie pracy. To było niejako z przymusu. Można powiedzieć, że stałem się jedną z pierwszych ofiar zjednoczenia Europy, bo tylko pod pokrywką reform wyrzucono na bruk tysiące ludzi. Ale - jak mówiłem - dało mi to też impuls to przeskoczenia o poziom wyżej. Tym razem był to moment wymuszony innymi czynnikami. Po dwóch latach gry Phantoma szukałem nowych doświadczeń, innego podejścia do sztuki. Śpiewałem dla przechodniów repertuar musicalowy i operowy. Przed teatrami, galami, salami operowymi np. przed recitalem Cecilii Bartoli. Poza tym bez artystycznego ryzyka i szukania nowych dróg rozwoju w moim zawodzie niczego się nie zwojuje. Potrzeba hartu ducha, niewyreżyserowanych emocji i ciągłego nomen omen \'tańca\' nad wulkanem emocji. Trzeba umieć \'tańczyć\' tak, aby czerpać zeń energię, a nie wpaść do krateru. Wiedzieć, kiedy robić przerwy, aby się nie wypalić, a przy tym dalej starać się zmieniać świat wedle swoich ideałów. Ludzie oczekują ode mnie, że będę z jednej strony profesjonalny i przekazywał im emocje, a z drugiej cały czas artystycznie świeży i nowy. Nie jest aż tak istotne w życiu artysty, że ma materialnie wszystko zapewnione. Pieniądze, czy dom z basenem nie mają znaczenia, bo gdy emocjonalne i energetycznie czuję pustkę i nie mam emocji, by przekazać je widzom, to po kilku latach gry tej samej roli potrzeba mi odskoczni. Nabrania dystansu. Kursu ku źródłom sztuki. Tego nauczyło mnie życie. Zresztą Eliot pisząc "Cats" nie podglądał kotów domowych, tylko te dachowe.  Podobny \'uliczny\' epizod miałem po "Tańcu Wampirów" w 2006 roku w Hamburgu u Romana Polańskiego. Postanowiłem nie przedłużać kontraktu i nie jechać do Berlina. Zrobiłem przerwę zanim wróciłem do tego spektaklu. Także z powodu wewnętrznego buntu przeciwko systemowi, który jest bezwzględny.

A co się stało?

O powodach tej decyzji wolałbym nie wspominać, bo mogłoby to wiele osób ukazać w niezupełnie najlepszym świetle, jako artystów, ale przede wszystkim jako moich byłych przyjaciół. Pozostałem wierny swoim ideałom i podjąłem kolejne ryzyko. Wolałem występować \'na ulicy\', niż przybrać pozę mi obcą. Roman Polański mnie zrozumiał, bo on jest podobny. Niezależny od wszelkiego rodzaju lobby. Robi swoją własną sztukę, dlatego jest najlepszy na świecie! Wtedy też przeżyłem kolejną moją wielką przygodę - współpracę z Jose Carrerasem i jego fundacją na Majorce, gdzie do tej pory mam możliwość prezentacji mojego projektu Broadway Live Show.

Czy może pan opowiedzieć o pracy z Romanem Polańskim? Jaki to człowiek?

Przede wszystkim jest to wielki światowy artysta, który osiągnął ogromny sukces, a przy tym pozostał skromnym i wspaniałym człowiekiem. Jest naprawdę jednym z największych artystów teatru i kina dzisiejszych czasów. Jest moim ogromnym szczęściem, że miałem szanse współpracy z tym wielkim twórcą. Cieszę się, że moja praca doprowadziła mnie na skrzyżowanie dróg z Romanem Polańskim. Nigdy z jego strony nie odczułem cienia gwiazdorstwa, które notorycznie spotyka się wśród ludzi młodych, którzy niczego nie zrobili, a uważają się za \'gwiazdy\' i wymagają tak wiele za nic. A on przecież zrobił tyle! Roman Polański zawsze zachowuje się normalnie, żartuje. W pełni profesjonalnie podchodzi do pracy z aktorem. Jest bardzo wymagający, ale daje też aktorowi - któremu ufa – swobodę,  prowadzi go w sposób profesjonalny. Ale jest to stara, dobra, polska szkoła aktorska i reżyserska. Kolosalna osobowość! Fakt, że mogę się nazwać jego przyjacielem, jest dla mnie ogromnym, ogromnym zaszczytem. Gdy uczyłem się o nim jeszcze w „Studio” Baduszkowej to moim wielkim marzeniem było, aby choć raz w życiu uścisnąć mu dłoń. Moim szczęściem jest, że nasze drogi spotkały się na scenie. Potrafię to docenić. On - "mój mistrz" jest po prostu wspaniały!

Dwa tysiące razy na różnych scenach interpretował pan postać Jeana Valjeana z musicalu "Les Miserables", który teraz także wystawiany jest w Warszawie. Czy widział pan inscenizacje w Teatrze Roma?

Spędzam teraz urlop w Polsce. W czerwcu byłem na "Les Miserables". Jestem pod wrażeniem tej inscenizacji. Teatr Roma w Warszawie, podobnie zresztą jak Teatr Muzyczny w Gdyni, Teatr Rozrywki w Chorzowie, Teatr Capitol we Wrocławiu (dawniej Operetka Wrocławska - przyp. aut.) to teraz wiodące musicalowe sceny w Polsce.

Czy po pana wyjeździe na podbój scen międzynarodowych występował pan ponownie w Polsce?

Oczywiście. W 1991 roku występowałem na zaproszenie pana dyrektora Bogusława Kaczyńskiego na Festiwalu im. Jana Kiepury w Krynicy-Zdroju. Miałem okazję występować gościnne w Teatrze Muzycznym w Gdyni: w 1987 roku jako Judasz z "Jesus Christ Superstar", w reżyserii Jerzego Gruzy oraz także gościnne w 1997 roku jako Jean Valjean z "Les Miserables" na zaproszenie dyrektora Macieja Korwina, jak również na koncertach jubileuszowych z okazji 40. i 50-lecia tej pięknej sceny, odpowiednio w 1998 i 2008 roku. Także w 1998 roku, tuż przed moim wyjazdem na Broadway, wystąpiłem gościnnie z koncertem po spektaklu dyplomowym absolwentów "Studia". W 2006 roku miałem okazję wystąpić z okazji 40-lecia "Studio". Od 2010 roku występuje gościnne w spektaklu "Spamalot" jako Król Artur. Natomiast na deskach Teatru Roma, na zaproszenie dyrektora Wojciecha Kępczyńskiego, w 2002 roku zagrałem gościnne w "Miss Saigon". Mam niezapomniane wrażenia z współpracy z zespołem artystycznym tej sceny. Po latach chciałem niejako spłacić dług wdzięczności wobec warszawskiej sceny na Nowogrodzkiej, bo wyraziłem chęć merytorycznej pomocy nowemu dyrektorowi, panu Wojciechowi Kępczyńskiemu. W tym czasie Operetkę Warszawską przemianowano na Teatr Roma. Ja występowałem w głównej roli w wielkiej koprodukcji Stella Musical Company i Cameron Mackintosh Limited - "Miss Saigon". Budżet tego projektu sięgał jednego miliarda ówczesnych marek. Specjalnie dla tego spektaklu wybudowano w 1994 roku w Stuttgarcie cały kompleks budynków z hotelami i teatrem Apollo w SI-Centrum. Notabene do "Les Miserables" i "Phantoma", w których miałem zaszczyt występować, też specjalnie budowano wielkie teatry np. w Duisburgu, czy Hamburgu, w których byli i są nadal artyści z całego świata: z Broadwayu, czy West Endu. Pracując w Niemczech zaprosiłem pana Wojciecha Kępczyńskiego do siebie, aby zapoznał się bezpośrednio u źródła, jak funkcjonuje współczesny komercyjny teatr muzyczny na zachodzie. Teraz to procentuje, z czego się bardzo cieszę!

Obecnie występuje pan m.in. w "Spamalocie", jako Król Artur. To rola, w której niejako parodiuje pan samego siebie, bo w krzywym zwierciadle pokazane są największe światowe musicale, w których przecież pan występował, np. „Upiór w operze" z Broadwayu.

Bardzo się cieszę, że dyrektor Maciej Korwin zaufał mi i powierzył mi rolę Króla Artura. To rola dająca duże pole do czystej gry aktorskiej, ale też to autoironii. Do "Spamalota" przyjechałem prosto z "Tańca Wampirów", w którym występowałem przez siedem lat (kolejno w Hamburgu, Berlinie, Oberhausen i Stuttgarcie - przyp.aut).  Miałem bardzo mało czasu na próby. Tylko tydzień. Ale już wcześniej będąc w domu w Hiszpanii gruntownie przygotowałem interpretację. Potem na próbach scenicznych wykonałem sporą pracę z zespołem. Jestem usatysfakcjonowany z końcowego efektu. I sądząc po żywiołowych reakcjach publiczność też jest zadowolona. Jest sporo zdrowego humoru w tym spektaklu. Świetnie, że jest "Spamalot"! (śmiech)

 Jest pan wszechstronnym aktorem i wokalistą. Od operetki, po musical. Od ról komediowych, po dramatyczne.

Wracając do "Spamalota" to cieszę się podwójnie, bo kreowanie postaci komicznego Króla Artura jest biegunowo odmienne, niż interpretowanie demonicznego Króla Duncana z musicalu "The Castle", którego grałem w 2002 roku na światowej prapremierze w Norymberdze. Lubię takie zadania aktorskie, gdzie mam okazję pokazania swojej wszechstronności interpretacyjnej. Podobną okazję pokazania mojej uniwersalności aktorskiej miałem, gdy występowałem w słynnym musicalu Andrew L. Webbera "Jesus Christ Superstar" jako Judasz oraz także jako Jesus. Natomiast wokalnie też staram się operować na szerokim spektrum twórczym. W 1996 roku brałem udział w nagraniu płyty "Les Miserables", była to produkcja Camerona Mackintosha i Universal Music. Mam na swoim koncie również dwa albumy solowe: "Who I am?" i "Tell me why?". Trzy lata temu nagrałem album z poezją Kurta Tucholskiego. A w tym roku we wrześniu wyjdzie moja nowa płyta z utworami nie tylko musicalowymi.

Niedawno przeczytałem w "Gazecie Wyborczej" słowa jednej z osobowości polskiego teatru muzycznego ze stolicy, że aktorzy musicalowi nie mogą śpiewać arii operetkowych i odwrotnie. Oraz, że nie wierzy w to, że aktor operetkowy może zaśpiewać arię Jeana Valjeana.

Przepraszam, ale z całym szacunkiem, tego typu rozumowanie jest błędne. Musical w swojej konstrukcji nie składa się z arii, czy z chórów. To nomenklatura towarzysząca rzeczywiście operze i operetce. Używanie takiej terminologii w kontekście musicalu jest nieporozumieniem. Musical składa się z ensemblu i songów. A co do możliwości operowych, czy operetkowych artystów to problem polega na ich bardzo klasycznym wokalnym przygotowaniu już w czasie studiów wokalnych, a nie na ich umiejętnościach, którymi w tym momencie dane im jest dysponować. Na pewno posiadają jeden z najważniejszych elementów, jaki powinien posiadać współczesny  musicalowy interpretator - absolutną wokalną technikę. Tak aby móc przez lata grając w np. "Les Miserables" osiem razy w tygodniu, nie utracić nic ze swojej głosowej świeżości. A to jest największy problem młodych artystów. Czy też tych, którzy uważają, że ten rodzaj teatru mogą uprawiać ot tak po prostu z przypadku, bo akurat nie mają nic innego do roboty. Nie posiadają szkoły, elementarnej wiedzy i umiejętności wokalnych.

Przeczytałem też opinię w magazynie "Teatr", że Jerzy Jeszke jest jedynym w Polsce wykonawcą musicalowym, który potrafi na dobrym profesjonalnym poziomie zaśpiewać przedstawienie operowe, w tym pierwsze tenorowe partie, klasykę operetkową, choćby ze słynną arią Su Chonga z "Krainy Uśmiechu", roztańczone role musicalowe, jak rola Davida w "Huśtawce" Colemana oraz rock-operę, że świetną rolą Judasza w "Jesus Christ Superstar".

Miałem szczęście szkolić głos w Gdyni, u wielkiego mistrza sceny operetkowej prof. Józefa Muszyńskiego. W Warszawie u pani prof. Danuty Płockiej-Zabłockiej, znakomitej wokalistki i pedagoga wielu pokoleń artystów w Polsce i zagranicą . Po wyjeździe z Polski podjąłem od razu naukę, za pieniądze, które zarobiłem za solowe role, zafundowałem sobie studiowanie prywatne u rewelacyjnego mozartowskiego interpretatora - Jeana Petit w Belgii. U niego poznałem w pełni muzykę klasyczną, szczególnie Mozarta. Nauczyłem się, by mój  ciężki, barytonowy mógł operować lekkością. Bez tej szkoły nie mógłbym osiągnąć takiej lekkości \'mezza voce\', która jest tak pożądana w interpretacji np. Jeana Valjeana,  w szczególności jego modlitwy "Bring Him Home". W sumie to jest 15 lat mojej regularnej nauki, trzy razy w tygodniu po kilka godzin. I poznawanie przede wszystkim repertuaru, W 1992 uzyskałem prestiżowy certyfikat dla śpiewaków operowych w Kammeroper we Wiedniu. Tam już zaczęły się krystalizować plany mojego udziału w wiedeńskiej premierze "Eugeniusza Oniegina" Piotra Czajkowskiego w roli  Leńskiego. Tu pragnąłbym wspomnieć legendarną postać scen wiedeńskich, \'intendanta\' tej placówki pana prof. Hansa Gabora. Niestety nagle jego odejście pokrzyżowało te plany. Instrument, który posiadam, czyli głos, i technika, którą operuje do używania tego głosu, osiągnęła tego typu perfekcję, że po 35 latach intensywnej pracy głosem ten głos się nadal rozwija, a nie jest u końca swojej kariery.

Zgadza się, bo pan Bogusław Kaczyński napisał o panu "Piękna, wspaniała kariera na scenie operowej, operetkowej i musicalowej".

Moje pierwsze role solowe na zachodzie, to właśnie operetka i opera. Występowałem nie tylko w Niemczech, ale także w Holandii, Japonii, w "Halce" Moniuszki, w "Weselu Figara" Mozarta. Mam szeroki wachlarz zainteresowań muzycznych oraz odpowiednie umiejętności poparte pracą i doświadczeniem.

 Występuje pan w rożnych miejscach na świecie z swoim solowym koncertem Broadway Live Show. Czy będzie można go zobaczyć też w Polsce?


Zawsze moim marzeniem było móc wykonywać autorskie koncerty musicalowe. Ale zapotrzebowanie na tego typu koncerty w latach 80-tych w Polsce było niewielkie. Choć sekundował temu zamierzeniu wielki krytyk teatru polskiego pan Ibis, po sukcesie prapremiery polskiej spektaklu "Huśtawka", gdzie partnerowałem Grażynie Brodzińskiej. Nie mieliśmy też bazy na tego typu solowe występy i prawidłowy rozwój takiego wieczoru. Próbowaliśmy jednak i niejako byłem prekursorem – mówiąc nieskromnie - tego trendu. Do moich występów musicalowych dodawałem też elementy stepu. Później podobny Dance-step próbował układać sobie debiutujący wtedy Janusz Józefowicz, który konsultował się ze mną, ale w końcu zaniechał tej inicjatywy i poszedł inną drogą, zakładając Teatr Buffo. Po latach artystycznych poszukiwań dopiero po latach pracy udało mi się zdefiniować, skompletować i przygotować na bazie moich występów taki oryginalny solowy koncert musicalowy. Najpierw w Niemczech, a następnie na scenach całego świata. Do mojego solowego wieczoru dodałem oprócz klasyki musicalowej także najbardziej znane i przepiękne utwory z repertuaru operowego i  operetkowego, które śpiewam m.in. w fundacji Jose Carrerasa w Hiszpanii. Mój koncert prezentowałem również w różnych w mediach, a obecnie też w nowoczesnym medium, jakim jest Internet. W sieci jestem niezależny od różnego rodzaju lobby czy też monopolu agencji artystycznych. Przez Internet docieram do wszystkich, którzy chcą mnie posłuchać i zobaczyć. To, co teraz wykonuję, jest jakby ukoronowaniem moich marzeń o występach solowych z autorskimi wieczorami koncertowymi. Od kilkunastu lat wykonuję różny repertuar, mniej lub więcej klasyczny, w różnych językach i konwencjach, prezentując go na całym świecie. Mam też plany zaprezentowania go w Polsce. O terminach można dowiedzieć się na mojej strony internetowej jerzyjeszke.com

Przygotowując się do wywiadu zajrzałem na stronę internetową Instytutu Teatralnego im. Zbigniewa Raszewskiego, który posiada największą bazę z informacjami dotyczącymi teatru. Ale tam jest tylko informacja: "Jerzy Jeszke, śpiewak-solista występujący za granicą". Czy nie dziwi to pana fakt, że pan skądinąd osobowość o wielkich dokonaniach artystycznych dla całego polskiego teatru nie ma tam szerszej prezentacji swojego dorobku, niż te kilka lakonicznych słów?

Odpowiem słowami mojego mistrza Romana Polańskiego: "Nic nie jest dla mnie zbyt szokujące". To nie jest pytanie do mnie, ale do Instytutu Teatralnego.

Natomiast w pana fanklubie na Facebooku znalazłem jednak wiele materiałów dokumentujących pana karierę, w tym list od Związku Artystów Scen Polskich z podziękowaniem: „za przekazanie prywatnych zbiorów dla pana Jeszke, którego kariera tak pięknie rozwija się też poza granicami Polski".

Wszystkie materiały, które mam, przekazałem do fanklubu na Facebooku oraz do Klubu Miłośników Teatru Muzycznego w Gdyni, z którym miałem spotkanie tuż po premierze "Spamalota". Starałem się im przekazać moją wiedzę oraz informacje dotyczące teatru. Spotkałem się też w Gdyni i w Warszawie z fanami "Tańca Wampirów" zrzeszonymi na forum internetowym. Cieszy mnie, że w młodych ludziach jest wciąż tyle miłości do teatru i jego historii.

Gdzie szuka pan energii twórczej?

Staram się żyć w zgodzie z naturą. Często chodzę na długie spacery, medytuję. Bo to właśnie cisza, kontakt z przyrodą dodają mi najwięcej energii. Ale również ludzie są dla mnie wielką inspiracją. Rodzina, przyjaciele, czy inne osoby, które spotykam na swojej drodze. Szukam energii w ludziach i przyrodzie. Zatem szukam inspiracji nie tylko podczas występów \'na ulicy\'. Siedzimy przy Teatrze na wodzie w Łazienkach, a tu obok w Pałacu odbywały się słynne obiady czwartkowe w XVIII wieku. Dyskutowano o kulturze. Ja także dyskutuję o kulturze z przyrodą oraz z siłami natury, które podpowiadają mi, jaką drogą mam iść, aby sztuka, którą tworzę miała odbicie w kulturze. Doładowuję też swoje akumulatory w domu na Wyspach Kanaryjskich. Słucham przyrody. Wyciszam się. I wracam świeży i gotowy do nowych wyzwań. Przed każdym występem scenicznym medytuję. Pani Baduszkowa do mnie mówiła: "Wchodząc do teatru jesteś jak w świątyni. Odsuwasz wszystkie swoje problemy, tu istnieje tylko scena i widz". Zatem na scenie staram się być profesjonalnym perfekcjonistą. Ale wychodząc z teatru wyrzucam z siebie emocje konkretnej scenicznej postaci, którą kreuję. Zamykam drzwi od garderoby i jestem dalej Jurkiem Jeszke. Wielki teoretyk, filozof teatru i reżyser teatralny Piscator powiedział mądre słowa: "Aktor, który zapomina się i nie widzi różnicy miedzy życiem zawodowym i prywatnym, opuszczając teatr bierze ze sobą teatr w życie prywatne, powinien jak najszybciej opuścić teatr, bo staje się niebezpiecznym człowiekiem". Praca w teatrze znajduje odzwierciedlenie w kilku wymiarach. W naszym codziennym, zewnętrznym świecie odnajdujemy się w świadomości. Natomiast podświadomość i nadświadomość wykorzystujemy w teatrze.

Cameron Mackintosh pisał, że jest pod wrażeniem pana talentu i unikalnych interpretacji, a jego spektakle to wasz ogromny sukces. Czy inni młodzi artyści są przygotowani na podobna karierę na zachodzie?

Przede wszystkim mają fałszywe pojęcie o karierze na zachodzie. Mają fałszywe pojęcie, czym ona w ogóle jest, szczególnie jest to źle pojmowane pojęcie wśród młodych ludzi. Kariera to nie jest szybki angaż i wielkie pieniądze. Na castingu nie wystarczy ładnie wyglądać. Trzeba mieć solidne podstawy i umiejętności. Kariera to jest ciężka praca i niezależność od lobbystycznych układów. To jest jedyną gwarancją sukcesu. Współczesność jest taka, że często karierę robi się w oparciu o skandal. Na niejasnych relacjach. To pseudo-pojęcie kariery. Szybka kariera, szybkie pieniądze. Dziś jesteś „gwiazdą”, jutro ciebie nie ma. I taki młody człowiek nie wie dlaczego. Tu nie możemy mówić o sztuce, bo to jest tylko produkcja czegoś, co tylko sprzedaje się z zyskiem. Ale taki jest nowoczesny świat.

Młodzi artyści coraz częściej mówiąc o sztuce mówią o "produkcji".


Bardzo mnie to martwi. Dla tych młodych ludzi kariera to nie jest ciężka praca. Tylko wyłącznie biznes. Stają się kopiami pierwowzorów postaci. Jeśli dla mnie wartością nadrzędną byłby jedynie biznes, czy dana produkcja, to występowałbym w "Phantomie, czy "Tańcu Wampirów" przez dziesięć lat!. Przez całą moją artystyczną karierę nie trzymałem się kurczowo jednej roli. Nie startowałem we wszystkich możliwych castingach, ale robiłem sobie przerwy. Głęboko pracowałem nad sobą, aby każdego dnia być poziom wyżej. Zawsze chciałem się rozwijać. Próbować czegoś nowego. Gdy śpiewałem jako gwiazda w "Paradzie Operetki" w Krynicy u Bogusława Kaczyńskiego, wystąpiłem też w równoległym otwartym amatorskim konkursie dla śpiewaków. Po prostu chciałem się sprawdzić. Notabene moja decyzja nie spodobała się wielu zszokowanym kolegom. Mówiono mi: "Ty tu gwiazda a z twoją pozycją będziesz śpiewał z amatorami?". Ale ja taki juz jestem, że cały czas chce próbować czegoś nowego. Zbierać doświadczenia i konfrontować się. Źle pojmowano moje oczekiwania w stosunku do takiego występu. Ja nie chciałem zbierać nagród jako operowy śpiewak tylko poznać, co się czuje podczas takiego konkursu. Nigdy nie boję się kompromitacji i ewentualnej porażki. Szukam najsolidniejszego fundamentu dla mojej sztuki, w myśl słów Galileusza: „Dajcie mi punkt podparcia, a podniosę Ziemię”. Ale, gdy teraz słyszę, że jedni muszą ciężko pracować, a innym wystarcza wyłącznie „szczęście”..., to czuję, że moje zrozumienie sztuki jest diametralne odmienne. Praca, tylko i wyłącznie ciężka praca!

Co poradziłby pan młodym ludziom, którzy chcieliby powtórzyć, czy zrobić międzynarodową karierę?


Poradziłbym być wiernym sobie. Być konsekwentnym w działaniu i przede wszystkim pracować nad sobą. Być otwartym nawet na występy \'na ulicy\', co jest najtrudniejszym sprawdzianem tego, czy artysta jest zdolny zrobić karierę, czy nie. Tam konfrontuje się swoje umiejętności z rzeczywistością. Najtrudniej jest wystąpić najprościej: bez mikrofonu, bez świateł, orkiestry, czy wielkiego teatralnego blichtru. Dla zwykłych ludzi. I być sobą przede wszystkim. Oczywiście uczyć się języków, bo na scenach międzynarodowych to też kluczowy element.

Słuchałem występu, w którym śpiewa pan na koncercie utwór ze spektaklu "Les Miserables" w trzech językach. Czy to celowy zabieg?

Podczas całej mojej kariery zagranicznej zawsze starałem się, aby tradycja i język polski były nie tylko w moim sercu, ale też zakorzenione w mojej sztuce. Podczas pracy nad "Miss Saigon" nieprzyzwyczajeni do tego producenci, że aktor proponuje coś własnego a nie coś sprawdzonego, byli zszokowani moimi propozycjami. Udało mi się przeforsować polskie akcenty w tej światowej produkcji. Z czego jestem bardzo dumny. Podobnie było w przypadku pracy nad "Tańcem Wampirów". Roman Polański dał mi wiele swobody w kreacji Chagala. Tu też udało się nam wpleść polskie akcenty. Natomiast będąc w Niemczech nie pozwoliłem \'zniemczyć\' mojego nazwiska, choć były takie tendencje. Najpierw myślałem, że to są tendencje typowo niemieckie. Nazwisko niemiecko brzmiące, czy że skoro tu jestem to powinienem nazywać się po niemiecku. Ale ja powiedziałem na samym początku, że ja tutaj będę tylko dlatego, iż pozwala mi się być kosmopolitycznym i dlatego, że mogę tu żyć i robić wszystko, co mi się podoba.

Zawsze miał pan cel i wizję swojej kariery?

Pani Danuta Baduszkowa przyjmując mnie do "Studio" miała wizję mojej kariery. Niestety była już wtedy bardzo schorowana i to doprowadziło ją do przedwczesnej śmierci. Ale zdążyła przekazać mi wielką wiedzę oraz cel, do którego mam dążyć. Mówiła mi: "Solidnym fundamentem prawdziwej sztuki jest bezkompromisowa prawda". I ja w tej prawdzie bezkompromisowej jestem przez 35 lat mojej kariery. Ilekroć przyjeżdżam do Gdyni, to staram się zapalić znicz na jej grobie, by w choć tak symboliczny sposób jej podziękować. Głęboko wierzę, że każde moje wyjście na scenę obserwuje zza kulis. A może nawet w całej swojej matczynej surowości jest dumna? (uśmiech). Życie stawia przed nami przeszkody, które należy i trzeba przyjmować z otwartą przyłbicą. Gdy w 1985 roku zakwalifikowałem się do konkursu debiutów na Festiwalu Piosenki "Opole 85", nagle odmówiono mi udziału w nim bez podania przyczyn. Specjalnie dla mnie piosenkę komponował Antoni Kopf z tekstem Wojciecha Młynarskiego - moi wielcy mistrzowie. Odrzucono mnie w kwalifikacjach na festiwalach Piosenki Aktorskiej w 1986 i 1987 roku, argumentując to wyborem mojego repertuaru, a były w nim musicalowe songi, które podobno nie należą do gatunku piosenki aktorskiej. Choć rok później z powodzeniem śpiewano ten repertuar i nagradzano go sowicie.

Na jednym z ostatnich pana wpisów na Twitterze jest napisane: "jestem konsekwentny, uparty i cierpliwy"...

Idę swoją drogą i staram się każdą negatywną sytuację obrócić w pozytywną energię. Od dzieciństwa miałem plany, aby znaleźć się na Broadwayu. W 1986 roku w ostatnim momencie odmówiono mi paszportu do USA. Moim błędem było to, że podzieliłem się informacją o zaproszeniu do Nowego Yorku z kilkoma osobami. Wtedy powiedziałem sobie, że i tak tam wyjadę nie informując nikogo. Stąd mój nagły wyjazd z Polski, najpierw do DDR, później na zachód. Decyzję wyjazdu podjąłem w 1987 roku po moim występie dla największego z wielkich Polaków - Papieża Jana Pawła II w Castel Gandolfo. Spotkanie z tą osobowością wywarło na mnie ogromny wpływ. Dodało mi siły i odwagi. Gdy dostąpiłem zaszczytu występowania dla niego, na spotkaniu, które miało miejsce po koncercie, zwierzyłem mu się na ucho, że w Polsce już nie ma dla mnie  miejsca i podcina mi się skrzydła oraz, że mam zamiar wyemigrować. Nadal w pamięci mam jego słowa: "Nie lękaj się niczego i nikogo, bądź sobą". To były i są najważniejsze słowa w moim artystycznym życiu. Z Niemiec w końcu udało mi się wyjechać i być na wymarzonym Broadwayu. Pomimo ogromnych kosztów jakie poniosłem w życiu zawodowym i prywatnym nadal idę drogą wypełniania mojego powołania. Spełniania marzeń nikt nigdy nikomu zabronić nie może.

Pana kariera to pasmo wielkich sukcesów, ale jakie ma pan jeszcze marzenia aktorskie do spełnienia?


Miałem zaszczyt wystąpić na ponad pięćdziesięciu scenach rożnego rodzaju, różnej klasy, od ulicy, po Salę Kongresową w Warszawie i Royal Albert Hall w Londynie. Właściwie zagrałem wszystkie role, jakie sobie wymarzyłem. Czekam na jakąś nowość, na coś, co się okaże jeszcze wspaniałym wyzwaniem dla mnie. Może to będzie nowy materiał, niekoniecznie musicalowy. Teatr mówiony, dramatyczny, może film. Jestem otwarty. Staram się być artystycznie świeży, ciągle nowy i zawsze gotowy do nauczenia się czegoś nowego, przez co spełniam swoje marzenia. W ton słów ze słynnego musicalu "West Side Story" - \'Somehow, someday, somewhere\' (Jakoś, kiedyś, gdzieś - tłum. aut.)

Życzę powodzenia i dziękuje za rozmowę.

Adam Trajdos
Teatr dla Was
21 lipca 2011
Portrety
. .

Książka tygodnia

Małe cnoty
Wydawnictwo Filtry w Warszawie
Natalia Ginzburg

Trailer tygodnia