Nie potrzeba nam innych światów. Potrzeba nam luster
"Solaris" - reż. Wojciech Kościelniak - Teatr J. Słowackiego w KrakowieZ końcem czerwca miałam okazję obejrzeć w Teatrze im. Juliusza Słowackiego w Krakowie ostatnią premierę tego sezonu. I nie zawiodłam się. Sceniczna adaptacja (Wojciech Kościelniak) powieści Lema doskonale ilustruje sedno przekazu „Solaris", to mianowicie, że człowiek zanim spróbuje zrozumieć Innego, najpierw musi zrozumieć siebie.
Skupienie się na tym właśnie wątku, z jednej strony jest bardzo korzystne, pozwala bowiem widzowi odnieść rozgrywający się na jego oczach dramat do czasów współczesnych, a tym samym do siebie, z drugiej jednak wymaga od aktorów wydobycia podczas gry niesamowitych pokładów emocji, psychicznych rozterek budujących przekaz dramatycznej opowieści.
Aktorzy Teatru im. J. Słowackiego wywiązali się z tego zadania doskonale. Na szczególne słowa uznania zasługuje grający rolę głównego bohatera Grzegorz Mielczarek i sygnalizująca fizyczną obecność solaryjskiego Oceanu Aneta Orlik. Kelvin Lema, z wykształcenia psycholog, był człowiekiem opanowanym o naukowym analitycznym umyśle, doskonale panującym nad swoimi emocjami. Kościelniak adaptując tę postać na potrzeby sceny zmienił nieco rys osobowości postaci odsuwając na bok naukową analizę fenomenu tworów F na rzecz gry emocjami; pokazania, jak silnie i jak głęboko na ludzką psychikę oraz stan fizyczny oddziałuje spotkanie z czymś mocno wpisanym w ludzką pamięć, a zarazem obcym i w swej istocie nieludzkim. W rolę Kelvina Mielczarek włożył całego siebie. Doskonale gra ciałem oraz mimiką twarzy, a także natężeniem i modulacją głosu. Stał się centralną postacią rozgrywającego się na solaryjskiej stacji dramatu i lustrem odbijającym przeżycia, a także rozterki pozostałych mieszkańców stacji. Fenomenalna w swej roli jest też Aneta Orlik. Wcielenie Oceanu jak sam Ocean pozostało milczące. Aktorka aktywność obcego organizmu ilustruje bardzo ekspresyjnym tańcem, dodatkowo wzmocnionym symetrią gestów jej i aktorów wcielających się w przebywających na planecie ludzi. Pomysł doskonały w swej prostocie świetnie wizualizuje zależność między pojawiającymi się na stacji wytworami Oceanu a ludzką świadomością będącą ich źródłem. Wyraźnie też pokazuje podkreślaną przez powieść Lema niemożność kontaktu między antropocentrycznym umysłem człowieka oraz obcą i zupełnie odmienną formą inteligentnej egzystencji. Gesty i obrazy wystarczająco mocno odciśnięte w ludzkiej pamięci, by dały się odczytać obcemu bytowi, są przez niego powielone w sposób niemal doskonały. Ale brak rozumienia przyczyn pozostawania tych obrazów w ludzkim umyśle, brak możliwości i znajomości ludzkich emocji, ich spectrum i natężenia powoduje, że Ocean zupełnie pozbawiony wrogiego nastawienia i złych intencji doprowadza najpierw do tragicznej samobójczej śmierci Gibariana, później zaś do całego zestawu tragicznych zdarzeń rozgrywających się w zamkniętej przestrzeni stacji, by ostatecznie zakończyć „produkcję" tworów F po odczycie informacji zawartych w zapisie encefalogramu Kelvina.
Na scenie nie ma ani jednego zbędnego elementu, poczynając od oszczędnej w formie, ascetycznej scenografii (Damian Styrna), prezentującej wnętrze solaryjskiej stacji wraz z jej mieszkańcami, przez dźwięki (muzyka Piotr Dziubek), podkreślające tragizm przeżyć i wydarzeń obserwowanych przez widza, wyważone, doskonale zgrane z sobą gesty postaci pełne utajonej lub wybuchającej ekspresji, utrzymane niemal w całości w czarno-białej kolorystyce kostiumy (Bożena Ślaga) – wyjątkiem jest kolorowa sukienka Harey, po utrzymany w tonacji ciemnej, zgaszonej kolorystyki swoisty drugi plan graficzny; obraz pulsującego życiem Oceanu umieszczony niejako w tle zasadniczej sceny, wyraźnie sugerujący byt zewnętrzny, umieszczony poza stacją. Świat odrębny, całkowicie w swej istocie hermetyczny i niedostępny ludzkiemu poznaniu.
Ciekawe jest też to, że scenicznej adaptacji W. Kościelniaka udało się wydobyć na powierzchnię przekazu co najmniej dwa elementy. Pierwszy, podkreślony geometrycznym rozmieszczeniem na stacji pomieszczeń należących do poszczególnych członków załogi wskazujący, że każdy z nich wraz z wygenerowanym przez Ocean specjalnie dla niego Gościem pozostaje zamknięty we własnym, indywidualnym uniwersum i w pełni świadomie odcina się od pozostałych ludzi przebywających na stacji. Kelvinowi zaś udaje się zrozumieć podstawowy mechanizm działania Oceanu nie tylko i nie przede wszystkim dzięki psychologii, ale dzięki umiejętnej komunikacji ze Snautem, którego sceptyczne i ironiczne spojrzenie na sytuację, a zarazem rozpaczliwe trzymanie się znanej rzeczywistości, logika umysłu fizyka, pomagają odkryć prymitywną drogę kontaktu i minimalnego porozumienia z jedynym mieszkańcem Solaris. To wskazuje, że niezależnie od przyczyny sprawczej ludzie na stacji przede wszystkim musieli pogodzić się sami z sobą, bo właśnie owa wewnętrzna niezgodność stanowiła o ich słabości, a jednocześnie generowała wstyd, ból, depresję i poczucie tragizmu. Sceniczna interpretacja „Solaris" wyraźnie pokazuje, że dla człowieka lustrem jest on sam, a do odnalezienia się w rzeczywistości i bezpiecznej w niej egzystencji potrzebuje innych ludzi. Drugi, już znacznie mniej oczywisty, wskazuje na dramat tworów F fenomenalnie oddany na deskach Teatru śpiewem alikwotowym Dzikiej (Ewelina Przybyła, przygotowanie wokalne Michał Esz Szerląg), której przeszywający duszę widza głos oddaje samotność i pustkę istoty, której wszechświat – zamknięty w martwym ciele Gibariana – umarł wraz z nim. Snująca się wśród mieszkańców stacji, ciągle blisko zwłok, niezdolna do odejścia, ale wystarczająco świadoma, by odczuwać ból straty, pozostaje samotna i niezdolna do żadnej komunikacji z pozostałymi żywymi organizmami i tworami Oceanu. Nie tylko ze względu na obcość języka, którego używa, ale przede wszystkim dlatego, że jak trafnie zauważa Snaut, twory F tworzone są nie dla świata, lecz dla świadomości, z której powstały. Inni, nawet gdyby chcieli pomóc, nie mogą, bo po prostu nie są w stanie. Ten przejmujący wokal uzupełnia obraz i historia Harey (Agnieszka Kościelniak – PWST) w adaptacji W. Kościelniaka nieco okrojona. Już jej pierwsze spotkanie z Kelvinem przepełnione jest ambiwalencją i cierpieniem, które z biegiem czasu narasta, obejmując nie tylko człowieka, ale i wytwór Oceanu. Zakochany niegdyś w dziewczynie o tym samym imieniu Kelvin przepracowuje po raz kolejny jej samobójczą śmierć i swój udział w niej. Ona zaś początkowo zupełnie zagubiona i nierozumiejąca reakcji mężczyzny całkiem niezgodnej z zapisaną w jej pamięci matrycą, z biegiem czasu zaczyna pojmować, że reakcja ta spowodowana jest tym, że podobieństwo obu kobiet jest tylko wizualne. Ona sama zaś nabiera pewności, że jest kimś innym niż ziemska dziewczyna ze wspomnień psychologa, kimś posiadającym własny zasób doświadczeń i przeżyć. Kościelniak w tym miejscu omawiany wątek właściwie uciął, pomijając proces rozwoju świadomości dziewczyny i coraz silniejszą fascynację nową wersją Harey u Kevina, co jak sądzę było zabiegiem celowym, wzmacniającym i domykającym spójny przekaz płynący ze scenicznej wizji Solaris. W owej wizji odejście Harey jest swego rodzaju ostatecznym rozwiązaniem dramatu i przecięciem pasma cierpienia obu stron. Umierając Harey zwraca Kelvinowi wolność, przywraca spokój i zgodę na powrót do tego, z czym pogodzony był zanim przybył na Solaris. Ona zaś, jako alter ego Oceanu, poznawszy ludzki umysł i pełnię jego doznań odmawia udziału w ich przeżywaniu i doświadczaniu decydując się na powrót do metaforycznej jedności organicznego bytu, jakim jest solaryjski Ocean, a tym samym na powrót w hermetyczną sferę własnej inteligencji, potrzeb, spokoju.
Dla Lema jednym z najważniejszych tematów przewijającym się w jego licznych dziełach literackich był problem międzyludzkiej i międzygatunkowej komunikacji. I tutaj owa kwestia została postawiona. Nie tak wyraźnie i jednoznacznie jak w „Edenie", „Głosie Pana", czy „Fiasku", ale i w „Solaris" pojawia się myśl, że jedynymi kodami zdolnymi do przeniesienia informacji, a w efekcie porozumienia, są kody pierwotne i archetypy odwołujące się do mechanizmów innych niż rządzące językami etnicznymi zbyt mocno opartymi na kulturowej logice, gramatyce, ograniczone zarówno zasięgiem geograficznego występowania nacji, które się nimi posługują, by mogły stać się narzędziem porozumienia obcych sobie kultur i inteligencji. Tu owymi kodami są dźwięki muzyki oraz obrazy wysyłane przez obie strony dialogu. Pisząc „Solaris", Lem ciągle jeszcze był co do możliwości porozumienia międzykulturowego sceptyczny. Dlatego porozumienie jest jednostronne i tylko częściowe. Ocean rezygnując z dalszej penetracji ludzkiej świadomości wycofuje się w głąb siebie, zachowuje swe milczenie. Ludzie do świadomości mieszkańca planety nawet się nie zbliżyli pozostając sam na sam ze swoimi frustracjami, lękami i obawami.
Utrzymany w pesymistycznej tonacji przekaz, zbudowany z monochromatycznej scenografii, zatopionej w ciemności sceny bardzo oszczędnie oświetlonej, buduje dramatyczne napięcie i utrzymuje w nim widza przez niemal 110 minut, gwarantując mu wspaniałe przeżycie. Jedno czego nie rozumiem, to dlaczego spektakl kończy tyrada Sartoriusa dotyczącą Boga. Może to kwestia zmęczenia po dwugodzinnej percepcji sztuki trudnej i trzymającej w ciągłym napięciu, ale nie mogę pozbyć się przekonania, że tyrada ta nic do przekazu „Solaris" nie wnosi, nie jest też częścią powieści Lema. Autor ów w swych powieściach konsekwentnie unikał poruszania tego tematu i dobrze na tym wychodził – i on, i jego teksty. Wobec pomysłu twórców spektaklu tej samej opinii nie da się wysunąć. Dla mnie finał scenicznego „Solaris" stanowił zgrzyt, który skutecznie zepsuł mi przyjemność obcowania z dziełem. A szkoda.