Nieodsyt po sukcesie
"Zmierzch bogów" - reż: Grzegorz Wiśniewski - Teatr Wybrzeże w GdańskuGdańska prapremiera "Zmierzchu bogów" w reżyserii Grzegorza Wiśniewskiego od początku mianowana byia na wydarzenie. Mamy ją właśnie za sobą. I to doświadczenie uczy - który juz raz? - nie wyrokować na "niewidziane".
Wielki autor - Luchino Visconti - i wybitny materiał literacki. Atrakcyjna opowieść o rodzeniu się zła, potworach wypełzających z ludzkich dusz. Nic tylko wejść do tego laboratorium zła i eksperymentować z różnymi jego odmianami. Reżyser o ustalonej marce, mający własny świat, uważnie czytający literaturę, świetnie - a dziś to nieczęste" - pracujący z aktorami. Aktorzy - kwiat Teatru Wybrzeże, a do tego trójka wybitnych stołecznych artystów w eksponowanych rolach. Znakomita scenografka. Murowany sukces w kieszeni. A rezultat - eleganckie i chłodne przedstawienie.
Dajmy spokój porównaniom pracy Dalkowskiej, Bonaszewskiego, Domalewskiego, Rybińskiego i Falkowskiego oraz Kowalskiego z filmowymi kreacjami gwiazd, a i samego spektaklu z filmowym poprzednikiem, bo to dwa różne światy, a i Grzegorzowi Wiśniewskiemu nie chodziło o deptanie po tropach Yiscontiego. To przedstawienie nie wstrząsa, nie budzi niepokoju - choć widać, że jego twórca jest artystą utalentowanym. Jednak po "Prezydentkach" czy "Białym małżeństwie" sprzed niemal dekady, po zeszłorocznej "Marii Stuart" zdumiewa inscenizacja oddestylowana z ludzkich namiętności, unikająca penetracji najciemniejszych zakamarków ludzkiej duszy, z erotyzmem traktowanym wyłącznie jako narzędzie władzy. Dzieje rozkładu rodziny Essenbecków, baronów przemysłu stalowego oddających się dobrowolnie na służbę nazizmowi - nie są tu parabolą historii ulegania przemocy. Na scenie Wybrzeża pozostała właściwie historia rodziny, w której walczy się o to, kto ma przejąć ster rządów. Esesmańskie mundury, ogromna purpurowa flaga ze swastyką (którą dziwnie doprawdy oglądało się w Gdańsku na dwa dni przed rocznicą wybuchu wojny - ot, złośliwy kaprys historii i gra skojarzeń!) są nieledwie dodatkiem do głównego dania.
Żeby nie było zbyt lekko, reżyser i współautor adaptacji Jakub Roszkowski "dociążyli" swoje dzieło erudycyjnym balastem. Stąd zapewne przywoływanie "Makbeta" - esesmani mówiący w ekspozycji przepowiednie Czarownic, Sophie i Friedrich, wygłaszających kwestie Lady Makbet i Makbeta. Ale to nie koniec tych erudycyjnych odwołań. Oto nagi Martin trzęsący się w histerycznej gorączce opowiada o zdeprawowanej przezeń Żydówce - a czyni to tekstem spowiedzi Stawrogina z "Biesów". Wiemy, że czasy są postmodernistyczne i twórcy teatralni dali sobie prawo do wydłubywania z tortu kultury jak na intelektualny poziom Wiśniewskiego i dramaturga Jakuba Roszkowskiego.
Co zostaje w pamięci z tego "Zmierzchu bogów"? Elegancja inscenizacji. Świetna scenografia Barbary Hanickiej, dwie wsparte o siebie ciężkie stalowe płaszczyzny, symbol potęgi von Essenbecków. Znakomita ambientowa muzyka Wojciecha Blecharza, której chłód mógłby mrozić jeszcze bardziej, gdyby u stóp stalowej dekoracji rozegrał się gorętszy dramat ludzkich namiętności. Przedstawienie jest także gościnnym występem trójki warszawskich gwiazd. Nie jestem pewien, czy Ewa Dałkowska (Sophie), Władysław Kowalski (Joachim) i Mariusz Bonaszewski (Friedrich) zaliczą gdański występ w poczet najwybitniejszych dokonań. Z równą, a może większą przyjemnością na scenie Wybrzeża widziałbym aktorów Wybrzeża. W tym świetnym zespole są artyści, którzy z powodzeniem by to zagrali.