Niewidzialni
"Skóra węża" Artura Urbańskiego - reż. Artur Urbański - Teatr Narodowy w Warszawie – Scena przy WierzbowejPrzyczyny fiaska „Skóry węża" w warszawskim Teatrze Narodowym można wymieniać prawie w nieskończoność. Najkrócej mówiąc słabość dramatu Artura Urbańskiego uderzyła w reżysera Artura Urbańskiego. Na domiar złego postanowił on zrobić teatr Brechta pozornie nie używając do tego Brechta, ale sam Brechtem nie jest. Zostaje tylko mocna rola Beaty Fudalej – świetny monodram w chybionym przedstawieniu.
Nie ma Konrad Swinarski szczęścia do pośmiertnego życia na polskich scenach. Dekonstrukcja jego dzieł przyniosła kiedyś „Geniusza w golfie" Weroniki Szczawińskiej w krakowskim Narodowym Starym Teatrze, teraz zaś można było sądzić, że Artur Urbański przybliży w swoim tekście fascynujący młodzieńczy epizod z życia artysty, gdy pojechał na staż do Berliner Ensemble Bertolta Brechta i stał się jego asystentem. Styl inscenizacyjny i myślenie o świecie autora „Matki Courage" naznaczyło reżysera, choć potem doprowadziło go do polemik z mistrzem. Tak czy inaczej w pobycie Swinarskiego w Berlinie, w zetknięciu z Brechtem, Heleną Weigel, w bezpośrednim spotkaniu z zespołem słynnego teatru tkwi jego mit założycielski. Sam pomysł, by napisać dramat o Swinarskim wobec Brechta, z Brechtem i przeciw Brechtowi wydawał się znakomity. Tym bardziej, że można było sądzić, iż trudno o lepszego niż Artur Urbański dla niego autora. Człowiek w sztuce, artysta kontra jego sztuka – to są prawdopodobnie najważniejsze tematy Urbańskiego. Udowodnił to już w filmowej „Bellissimie", pośrednio dotknął w „Wiarołomnych" Bergmana w warszawskich Rozmaitościach, a całkiem bezpośrednio na Scenie Studio Teatru Narodowego w „Twórcach obrazów" Enquista. Minęły cztery lata, a ja świetnie pamiętam tamten niewielki seans i wstrząsającą, pozornie wystudzoną z emocji Selmę Lagerlof wielkiej Anny Seniuk. Nic więc dziwnego, że przed naznaczoną pandemicznym pechem, wielokrotnie przekładaną prapremierą „Skóry węża" zdawało się, że Urbański ma w ręku wszystkie atuty i to nie może się nie udać. A jednak...
Problemy zaczynają się od Swinarskiego. W Narodowym gra go niedawny absolwent łódzkiej Filmówki Paweł Głowaty i to nie jego wina, że jest praktycznie bez szans. Głowaty ma w sobie charyzmę, co pokazał choćby rolą Roya Cohna w dyplomowych „Aniołach w Ameryce" Małgorzaty Bogajewskiej, w dodatku jest do Konrada fizycznie podobny. Wszystko na nic, bo reżyser i autor „Skóry węża" czyni Kondzia (tak nazywali reżysera bliscy i współpracownicy) nawet nie tyle katalizatorem zdarzeń, ile przyglądającym się im biernie statystą. Skutek jest taki, że Głowaty jako Swinarski pojawia się na scenie, zaczyna jakąś sekwencję, daje zalążek relacji z kimś, po czym bezradnie się wycofuje na drugi albo trzeci plan lub nie wiedzieć czemu znika na długie minuty.
Nie jest więc „Skóra węża" opowieścią o Swinarskim i Brechcie, nie jest też wiwisekcją samego twórcy „Opery za trzy grosze". Wyobrażałbym sobie rzecz, w której centralna postać nie pojawia się na scenie, jest obecna jedynie w słowach, myślach i losach innych przez siebie naznaczonych – nie jeden taki dramat z zapartym tchem czytaliśmy, by wymienić tylko „Madame de Sade" Yukio Mishimy, gdzie na markiza de Sade tylko się czeka i w nieskończoność o nim mówi, a mimo to atmosferę można ciąć siekierą. Tyle że w tekście i spektaklu Urbańskiego Brecht jest jedynie mglistym punktem odniesienia, postacią niedookreśloną i w gruncie rzeczy niezbyt ciekawą. No tak, stworzył teatr, rozkochał w sobie, a potem złamał wiele kobiet. Na czym jednak polegała jego niszczycielska siła, tego się od bohaterów „Skóry węża" nie dowiemy. Słyszymy tylko, że niejako z woli Brechta stali się niewidzialni, wszystkie światła skierował na siebie on sam.
Założeniem – jak sądzę – było pokazanie Brechta przede wszystkim w porzuconych przez niego kobietach. Wskazuje na to scena nazwana „Sekstet na żonę i pięć kochanek", jednak poza w zamyśle ironicznym odniesieniem do rzeczywistości niczego nie wnosi. Życia nie ma też w koturnowej Helenie Weigel (Aleksandra Justa), wbitej w czarny kostium dodatkowo usztywniający znakomitą przecież aktorkę. Wśród pięciu kochanek są na przykład Magdalena Warzecha i Monika Dryl, pojawiające się wcześniej w ansamblu śpiewających dziewczyn z kabaretu. Artur Urbański zapatrzył się bowiem w teatr Brechta i zasłuchał w songi Kurta Weilla. Postanowił, że w „Skórze węża" użyje piosenek jako komentarza do zdarzeń. Odwołanie do twórczości słynnego duetu narzuca się i w tekstach i w muzyce, jednak do reszty kładzie całość inscenizacyjnie. W tekstach Urbańskiego nie ma Brechta, w dźwiękach Szymona Nidzworskiego trudno doszukać się śladu Weilla. Podobnie jest z przedstawieniem w Narodowym. Zamarzył się Urbańskiemu teatr Brechta bez Brechta. I właśnie przez to poniósł reżyserską klęskę.
Jeśli więc mimo wszystko można „Skórę węża" w Narodowym zobaczyć, to tylko dla dawno niewidzianej Beaty Fudalej. Gra Ruth Berlau – kochankę Brechta, jego aktorkę, reżyserkę dramatów, fotografkę i archiwistkę Berliner Ensemble. Fudalej niemal roznosi scenę, budując rozedrgany portret kobiety, która dawno przekroczyła skraj załamania nerwowego, alkoholiczki regularnie odwiedzającej szpitale psychiatryczne, żyjącej refleksami dawnego uczucia i minionej sławy. Tworzy mocną rolę w chybionym przedstawieniu, chętnie zobaczyłbym aktorkę jako Ruth Berlau w monodramie, w jaki tak czy inaczej długimi fragmentami zamienia „Skórę węża" Urbańskiego.