Opa!
„Grek Zorba" – reż. Lorka Massine – Teatr Wielki w ŁodziNajpierw była książka Nikosa Kazandziakisa, później w 1964 roku wyszedł kultowy film z Anthonym Quinnem w roli głównej. To on rozsławił w świecie grecki taniec sitraki, dziś szerszej publiczności znany jako zorba właśnie od nazwiska tytułowego bohatera. Obok lazurowego morza i sera fety taniec ten pozostaje najbardziej charakterystycznym symbolem Grecji. Kto jeszcze nie próbował swoich sił - polecam, a w wejściu w odpowiedni nastrój pomóc może łódzki „Grek Zorba"!
Balet opowiada historię, która dzieje się w pewnej wiosce na jednej z małych greckich wysp. Mieszkańcy wiodą tam spokojne, bardzo tradycyjne życie, aż do dnia kiedy wśród nich nie pojawia się podróżnik przybywający z dalekiej zagranicy. Nie zna ich zwyczajów i bardzo się od nich różni, ale dzięki swojemu nastawieniu zdobywa przyjaźń jednego z miejscowych – tytułowego Zorby. John wprowadza Zorbę w świat książek, a w zamian za to Zorba odsłania przed nim lokalność wyspy. Dalsza fabuła rozwija dwa wątki. Pierwszy dotyczy miłości Johna do młodej wdowy, Mariny, która dla tego uczucia odrzuca zaloty miejscowego kawalera – Manolisa. Drugi dotyka z kolei prób zrobienia czegoś dobrego dla Madame Hortense, byłej tancerki kabaretowej, porzuconej przez dawnego kochanka.
Scena odarta jest właściwie zupełnie ze scenografii. Zostaje tylko ekran, na który wyświetlane są wielobarwne grafiki. Nie można powiedzieć, że są nieestetyczne albo niepasujące, wręcz przeciwnie – błękitny wzór przywodzi na myśl krystalicznie czyste morze, a sam kolor kojarzy się też z grecką flagą. A mimo wszystko chciałoby się jakieś większego wykorzystania potencjału sceny. W skrócie – wyszło troszkę za bardzo minimalistycznie. Na szczęście sytuację wynagradzają zachwycające oko kostiumy.
Pomimo upływu czasu od wyjścia z teatru nadal pozostaję pod wielkim wrażeniem tytułowego bohatera. Nazar Botsiy jakby urodził się do tej roli – kipi od niego energią i optymizmem, chociaż kiedy trzeba bezbłędnie pokazuje także wszelkie trudniejsze emocje. Przeurocza jest w swojej roli Madame Hostense także Alicja Bajorek, która według mnie wzbudza największe emocje. Na uwagę zasługuje także perfekcyjna w swojej technice tańca Karolina Urbaniak (Marina). Z początku obserwujemy ją jako chłodną, dumną i stosunkowo sztywną, ale wszystko to tancerka jest w stanie odwrócić i w jednej chwili widzimy już ją tylko jako targaną wielkimi emocjami, wyzwoloną, może nawet nieco szaloną.
Dwa wątki spektaklu spełniają zupełnie odmienne funkcje. Ten z wiązany z miłością Mariny i Johna jest bardzo widowiskowy, pełen finezyjnych figur baletowych pomiędzy dwójką bohaterów, ale też pełen poprowadzonych z rozmachem scen zbiorowych. Scena kulminacyjna robi na widzu wielkie wrażenie, ale na próżno szukać w niej głębszych emocji. Te ostatnie znajdziemy natomiast niezawodnie w wątku Madame Hortense. Sceny z nią nie są nadmiernie rozbudowane pod względem choreograficznym, budzą natomiast wiele uczuć począwszy od litości, przez śmiech, aż po czystą rozpacz. Cały czas wspominam scenę ślubną z tą bohaterką, która rozpoczęła drugi akt baletu, bo była wyrazem wszystkiego co w teatrze najlepsze. Świetne aktorstwo, muzyka, światło, choreografia no i emocje.
Taneczna opowieść snuta na scenie jest przystępna i uważam, że dzięki swojej niesamowitej energii może przypaść do gustu nawet osobom, które za klasycznym baletem nie przepadają. „Greek Zorba" jest o radości życia, ale i o jego smutkach. O tym, że warto starać się dla innych, ale i o tym, że są osoby i wydarzenia, które będziemy zmuszeni opłakać. O tym, że potem warto się podnieść, bo świat ma nam tyle do zaoferowania.