Opowiedzieć historię, która dobrze się kończy

,,1989'' – reż. Katarzyna Szyngiera – Teatr im. J. Słowackiego w Krakowie, Gdański Teatr Szekspirowski

Rozmach. To słowo może być najlepszym określeniem „1989" – ruch sceniczny z rozmachem, muzyka z rozmachem, aktorstwo z rozmachem i scenografia z rozmachem. Na scenie zobaczymy rusztowania, neon z napisem „mięso", a nawet samochód, małego fiata. Aktorzy unoszą się na linach nad sceną, jeżdżą na wrotkach, wykonują układy taneczne całym zespołem. To wszystko – rozwiązania widowiskowe – w dobrym guście, nie dla popisu, ale dla przekazu.

Forma wypowiedzi – wszystko opowiedziane jest wyłącznie piosenkami, głównie rapowymi i hiphopowymi (za teksty odpowiadał pomysłodawca spektaklu, Marcin Napiórkowski) – budziła mój sceptycyzm wobec tego spektaklu. Powątpiewałam, że można zrobić dobre przedstawienie o tak ważnym i trudnym do opowiedzenia okresie historii, używając do tego popkulturowych środków ekspresji. A jednak – twórcy nie wpadli ani w pułapkę patetyzmu, ani banałów, nie znajdziemy tu wyświechtanych haseł czy fragmentów podręczników. Jest za to liryczna, momentami zabawna, autoironiczna opowieść o jednym z najważniejszych (jeśli nie najważniejszym) okresów polskiej historii.

Takie rozwiązanie, jakim jest wykorzystanie języka i muzyki rapu, hip-hopu, jest wartościowe nie tylko ze względów estetycznych, ale także ze względów edukacyjnych – twórcy pokazali nam, że desakralizacja dyskursu historycznego następuje również na polu językowym, że o przeszłości można mówić językiem dzisiejszym. To sprawia, że w rozmowy o historii włączają się młodzi, że sprawy przeszłe stają się dla nich przyczynkiem do refleksji nad sprawami aktualnymi.

„1989" jest bowiem w pewnym sensie spektaklem o dziś, o aktualnym świecie – Szyngiera wprowadziła znane mityczne motywy, aby odwrócić ich tragiczne zakończenia, na przykład przywołuje postać chochoła, choć w kobiecej wersji Chocholicy (Małgorzata Majerska), przy której śpiewie następuje chocholi taniec, ale zaraz po nim bohaterowie przystępują do działania, nie pozostają w marazmie, ale idą walczyć o idee, czy raczej o coś bardzo realnego – o kraj.

Spektakl jest wyrazistą pracą zespołową, co jest godne podziwu tym bardziej, że aktorzy są członkami dwóch różnych teatrów z dwóch stron Polski – krakowskiego Teatru im. Słowackiego oraz gdańskiego Teatru Szekspirowskiego (jakież to symboliczne!). Wzrusza również połączenie aktorów i aktorek doświadczonych i znanych ze studentami szkoły aktorskiej, z młodymi twórcami, którzy wnoszą w ten spektakl ogrom energii i z powodzeniem dorównują warsztatowi wyjadaczy scen – na szczególną uwagę zasługują Julia Latosińska i Wojciech Dolatowski.

Trudno wskazać główne postaci, choć oczywiście z punktu widzenia fabuły spektaklu – czy raczej wedle powszechnego uproszczenia – byliby to Wałęsa (Rafał Szumera), Frasyniuk (Mateusz Bieryt) i Kuroń (Marcin Czarnik). Jednak cała historia jest opowiedziana tak, aby dać głos wszystkim elementom solidarnościowej układanki – także Henryce Krzywonos (Dominika Feiglewicz), Annie Walentynowicz (Małgorzata Majerska) oraz żonom i dzieciom działaczy związku. Dlatego też zobaczymy liryczną piosenkę córki Frasyniuka (Julia Latosińska), która tęskni za aresztowanym ojcem, usłyszymy o żalu Krysi Frasyniuk (Katarzyna Zawiślak-Dolny), o poświęceniu i okrutnej śmierci Gai Kuroń (Magdalena Osińska), o samotności Danuty Wałęsy (Karolina Kazoń), a także – jedna z lepszych scen spektaklu – odebranie Pokojowej Nagrody Nobla dla Lecha Wałęsy przez jego żonę, która doprowadza do feministycznej piosenki o kobietach w historii: „To my!" – słychać ze sceny.

Niekwestionowaną siłą tego spektaklu jest wystrzeganie się od idealizowania, gloryfikowania zdarzeń, bohaterów – historii po prostu. To opowieść o silnych jednostkach, odważnych, gotowych zaryzykować wszystko dla dobra kraju – bez wątpienia. To jednak są przede wszystkim postaci prawdziwe, które oprócz dokonywania czynów wielkich także cierpią, błądzą i wątpią. Cierpią, bo często tracą to, co dla nich ważne. Błądzą, bo nie zawsze wiedzą, dokąd dokładnie zmierzają. Wątpią, bo wiedzą, że wątpienie jest wpisane w ludzką naturę. Dlatego też spektakl kończy się swego rodzaju przypomnieniem, przesłaniem dla potomnych. Na scenie zostaje Jacek Kuroń i mówi, że rewolucja bywa „złudną matką" – nie podważa sensu czy sukcesu prowadzonych przez Solidarność działań, ale przestrzega, że o wolność należy nieustannie dbać, nieustannie o niej myśleć, a walka o nią może być żmudna, trudna.

To nie jest spektakl-pomnik dla działaczy Solidarności – pomników jest w tym kraju za dużo, jak przekonuje sama reżyserka. To jest spektakl, który ma rozpocząć dialog o naszych polskich mitach, legendach opierających się na krwawych bohaterach i ich tragicznych losach, bez szczęśliwych zakończeń. „1989" jest pozytywnym mitem, czyli takim, który dobrze się kończy.

Aleksandra Górecka
Dziennik Teatralny Warszawa
13 stycznia 2023

Książka tygodnia

Zdaniem lęku
Instytut Mikołowski im. Rafała Wojaczka
Piotr Zaczkowski

Trailer tygodnia