Piękny świat

„Anioły w Ameryce" – aut. Tony Kushner – reż. Krzysztof Warlikowski – Nowy Teatr w Warszawie

To jest jak film. To jest jak sen. Przeżycie mistyczne najwyższej rangi. Spektakl skomponowany i zagrany absolutnie doskonale. Niemożliwe? A jednak. Widowisko, które zabiera nas w teatralne rejony, o których nawet byśmy nie pomyśleli, że istnieją.

Trzeci raz weszłam do teatralnego uniwersum „Aniołów w Ameryce" w reż. Krzysztofa Warlikowskiego. Pierwszy raz było to krótko po premierze. Trzeba się było zapakować do specjalnego autobusu na warszawski Ursus, który wyjeżdżał spod TR Warszawa. Korek, wąska droga, hala na końcu wszystkiego. Poczucie, że obejrzało się najlepszy spektakl w życiu zostało ze mną do dziś. Drugi raz we wrześniu 2022 – po latach, z częściowo inną obsadą, już w Nowym Teatrze. Nadal pięknie. Trzeci raz – czerwiec 2024. Wzruszenie, że można to nadal tak przeżywać.

Ten spektakl jest ogląda się jak film i mimo, że spędza się w teatrze kilka godzin z przerwą – kompletnie się tego nie czuje. Widz zostaje absolutnie wciągnięty w ten perfekcyjnie skomponowany świat. Osobiście nie znam osoby, której by się ten spektakl nie podobał. Polecałam go na przestrzeni lat sporej grupie osób i każda była zachwycona. To widowisko grane jest od 17 lat – z przerwami, ale przy nieustannie pełnej widowni. Niedawno (20.06.2024 r., jeśli się nie mylę) miał miejsce setny spektakl. I wciąż (tak jak za pierwszym razem) „Anioły w Ameryce" nagradzane są długimi owacjami na stojąco.

Czerwone róże na czarnym dywanie fosforyzują jak rany lub jak pocałunki. Naznaczają postaci i przestrzeń. Mogą kojarzyć się też z tradycyjnymi dekoracjami w mieszkaniach lub wzorem materiału na sukienkę. Scenografia Małgorzaty Szczęśniak jest zrobiona z rozmachem – szeroka, z dwoma dwuskrzydłowymi drzwiami z prawej i lewej strony, z trzech stron otoczona ścianami (które do połowy są dziwnymi lustrami, zniekształcającymi obraz i odbijającymi światło) jest jednocześnie ascetyczna. Scena jest praktycznie pusta: widzimy na niej kanapę, trumnę, łóżko szpitalne, mównicę, stół i krzesła. Niemal każdy z rekwizytów będzie używany pojedynczo. Reszta to wyobraźnia. Podłoga w połowie jest ciemna, natomiast jej druga połowa (przy proscenium) – biała. Ten świat łączy przeciwieństwa, które współistnieją w świecie. Może być także metaforą wnętrza człowieka, mającego dwie strony jak księżyc: ciemną i jasną.

Ta przestrzeń sceniczna funkcjonuje tu jak w filmie „Syberia" (reż. Viatcheslav Kopturevskiy, 2019). Małe postaci wobec ogromnego świata, w którym się gubią, a w którym jednocześnie próbują znaleźć enklawę dla własnych uczuć. Bohaterowie filmu podróżują przez opustoszały i bezkresny Sybir, łączy ich skomplikowana relacja. Miłość wciąż wystawiana na próbę. Reżyser spektaklu w Nowym Teatrze też umieszcza swoich bohaterów w bezkresach, w których zdani są tylko na siebie: czy to w szpitalu, czy w mieszkaniu. Żyją niby w dużym mieście, ale patrzą na nie tylko z okien wieżowców. Nie czują się częścią tego wielkiego, miejskiego molochu. Można wręcz odnieść wrażenie, że bycie wśród ludzi potęguje ich samotność, starają więc chronić się gdzieś przed światem.

W spektaklu Warlikowskiego anioły to jednocześnie żywi ludzie: przychodzą do bohaterów w wizjach lub snach, ale spotykają ich także podczas codziennych sytuacji. Pojawienie się aniołów wpływa na funkcjonowanie każdego z bohaterów. Czasami dopiero po czasie postaci orientują się, jak ważna była dla nich jakaś osoba i co tak naprawdę znaczyło w życiu jej spotkanie. Ulepione z mroku postaci (ludzkie) naturalnie lgną do światła. Świetliste postaci (aniołów) wyjaśniają im świat, pomagają przetrwać. Nawet jeśli to tylko pielęgniarz lub człowiek z biura podróży. Nikt nie zostanie sam. Może być przeżarty nienawiścią jak Roy Cohn (Andrzej Chyra), bać się o siebie jak Louis (Jacek Poniedziałek), zmagać się z chorobą jak Prior (Tomasz Tyndyk), brać tabletki jak Harper (Maja Ostaszewska) czy szukać swojej tożsamości jak Joe (Maciej Stuhr). Wątki mistyczne są nierozerwalnie związane z realnymi. Każdy z bohaterów będzie miał swojego „anioła", który będzie pojawiał się dokładnie w tym momencie, w którym człowiek będzie go potrzebował.

Podczas medytacji możemy znaleźć się na jakiś czas w "lepszym miejscu", które sobie wyobrazimy, a nasza wyobraźnia jest nieograniczona: to właśnie przypadek Harper, która jest wręcz zaskoczona tym, jakie możliwości kreacyjne ma jej znękana rzeczywistością głowa (w czym pomaga jej Mr. Ściemniacz – Rafał Maćkowiak). Prior będzie przez swoją fantastyczną i nieco „wariacką", ale absolutnie mądrą Anielicę (Magdalena Cielecka) męczony, dodatkowo ta istota pomoże mu też odkryć w cierpieniu jakiś wyższy sens.

Akcja spektaklu dzieje się w Ameryce, w bezwzględnym środowisku prawników. Można natomiast odnieść wrażenie, że jest tu tylko amerykański kostium – mówi się o czymś nam obcym, dalekim, a przecież tak bliskim. U nas też jest konserwatywnie, a problemy z własną tożsamością czy ich dalece nieprzychylne postrzeganie wcale się tak wiele nie zmieniło od premiery spektaklu. Mową nienawiści posługiwali się politycy, co doprowadziło m.in. do symbolicznych prowokacji jak spalenie tęczy na Placu Zbawiciela w Warszawie.

Przedstawienie tematu homoseksualizmu może kojarzyć się z historią dwóch mężczyzn w filmie "Tajemnica Brokeback Mountain" (reż. Ang Lee, 2005). Na co dzień funkcjonują, wydawałoby się, zupełnie normalnie (jeden ma nawet rodzinę), jednak muszą ukrywać się z tym, co czują do siebie. I wciąż do siebie wracają, choć w sumie (według społeczeństwa) nie powinni w ogóle nawet o czymś takim pomyśleć.

Oglądając spektakl Krzysztofa Warlikowskiego można odnieść wrażenie, że w życiu jest jak w piosence polskiej wersji „Króla lwa": „Miłość rośnie wokół nas" (w oryginale piosenka Eltona Johna „Can you feel the love tonight", sł. Tim Rice, polski tekst: Filip Łobodziński). Ale nawet, jeśli tak się dzieje i uczucie to nieustannie „krąży w duszy, rozpala się żarzy" (za Mickiewiczem), to jednak wciąż natrafia na blokady i niemożność jego spełnienia. Ten pozornie idealny i piękny świat pełen jest ludzkich dramatów, które dzieją się na naszych oczach. W codziennym życiu jednak często jednak tych tragedii nie widać: ludzie męczą się sami ze sobą. Trochę jak filmie „Piękny kraj" (reż. Francis Lee, 2017) – nawet jak masz na wyciągnięcie ręki kogoś, do kogo żywisz uczucie, spełnienie często jest niemożliwe. W filmie dopiero pojawienie się osoby z zewnątrz uświadamia głównemu bohaterowi jego uczucia i mimo, że pracują razem, a jego nowy znajomy wysyła mu konkretne sygnały: ciężko pokonać narosłe wewnątrz bariery.

W „Aniołach w Ameryce" możemy z przyjemnością oglądać wybitne kreacje aktorskie. Brak zbędnych słów, nic nie znaczących gestów. „Porażają" wręcz (w pozytywnym znaczeniu tego słowa!) role nawet epizodyczne, jak Rabbi Izydor Chemelwitz w wykonaniu Mai Komorowskiej czy Aleksiej A. Prelapsarianow – w tej roli Mariusz Bonaszewski. Natomiast obecność Danuty Stenki jako Ethel Rosenberg zauważymy nawet, jeśli jej postać jedynie stoi z boku i przygląda się wydarzeniom, a Matka Joego w wykonaniu Doroty Kolak do końca twardo będzie trwała w mormońskiej wizji rodziny, którą jej wpojono, choć na pewno widzi cierpienie swojego syna. Każda postać jest nie tylko konkretna, ale też bardzo skomplikowana i niejednoznaczna.

Spektakl zachwyca wizualnie: piękna przestrzeń i rewelacyjne kostiumy dopełnione są przez reżyserię świateł w wykonaniu Felice Ross. Na jeden gest zmienia się klimat: nagle dostajemy „wykrojony światłem" fragment, który jest aktualnie istotny, ale też odczytujemy nastrój sceny z barw, które widzimy. Będzie to np. żółte światło podczas rozmowy Joego z Harper czy zimne kolory szpitalnej sali w scenach z Priorem czy Royem. Do tego dochodzi muzyka Pawła Mykietyna, która jest kolejnym „aktorem" i doskonale uzupełnia obraz, dodatkowo grając na emocjach.

U Warlikowskiego rzeczy mamy podane niby wprost, ale w sposób subtelny i symboliczny. Emocje przenikają widza – przeżywa się euforie i dramaty wraz z bohaterami. Wśród postaci odnajdujemy cząstki siebie. Każdy przecież chce kochać, być kochanym i akceptowanym. Sceny przechodzą płynnie jedna w drugą, czasami dzieją się symultanicznie, mamy więc wrażenie, że jest jak w filmie: oglądamy tę samą sytuację z różnych perspektyw i tylko my mamy pełną wiedzę na temat bohaterów. Zanurzamy się w to uniwersum i nie chcemy z niego wyjść. „Anioły w Ameryce" mimo wszystko pokazują nam wspaniały i nie tak odległy świat, w którym ostatecznie „wszystko będzie dobrze" – reżyser na koniec koi rozedrgane nerwy spokojną puentą.

Po wyjściu ze spektaklu przypomniał mi się refren rapowego utworu „Piękny świat" autorstwa Gibbsa i Kiełasa: „Piękny świat, lubię zapomnieć, że zło nas dosięga/ Wystarczy łza, czujności brak nigdy nie zwycięża/ Nie wiem jak, omijać błędy cudzego sumienia/ Mierzone w twarz/ Nie uniknę ran, każdy już oberwał".

Polecam samemu spróbować doświadczyć teatru Warlikowskiego. Zobaczycie pięknych ludzi i ich dramaty, wwiercanie się w ludzkie dusze, a wszystko podane w precyzyjnie skomponowanych obrazach scenicznych. Zdecydowanie warto doświadczyć fantastycznych „Aniołów w Ameryce", jak tylko znów będzie okazja!

Joanna Marcinkowska
Dziennik Teatralny Zielona Góra
1 lipca 2024

Książka tygodnia

Kurewny
Wydawnictwo: Filtry
Camila Sosa Villada

Trailer tygodnia