Pierwszeństwo dla muzyki
"Maria Stuarda" - reż. Dieter Kaegi - Teatr Wielki w ŁodziW Teatrze Wielkim w Łodzi odbyła się wyczekiwana premiera "Marii Stuardy" Gaetano Donizettiego. Spektakl jest koprodukcją z Teatrem Wielkim im. Stanisława Moniuszki w Poznaniu i Operą Śląską w Bytomiu, a pierwszą odsłonę miał w styczniu na deskach poznańskiej sceny
Pierwowzorem dla opery "Maria Stuarda" był dramat Fryderyka Schillera opowiadający o tragicznych losach panującej w XVI wieku królowej Szkocji, która została zdetronizowana i ścięta przez swoją kuzynkę, Elżbietę I. Libretto skupia się na konflikcie między dwoma silnymi indywidualnościami Marii Stuart i Elżbiety. Centrum sporu stanowi wątek miłosny, obie kobiety kochają bowiem tego samego mężczyznę - hrabiego Leicestera.
Pierwsze wykonanie "Marii Stuardy" prześladowało fatum. Najpierw cenzura nie chciała zezwolić na wystawienie opery, w której królowa zostaje ścięta, a następnie dwa dni przed premierą, podczas oglądania próby do spektaklu zemdlała królowa Królestwa Obojga Sycylii - Maria Krystyna. Premierę odwołano. Przy drugim podejściu doszło do bójki pomiędzy artystkami grającymi główne role kobiece. Po kolejnych walkach z cenzurą premiera odbyła się w Neapolu 177 lat temu. Zapomniana później opera dziś wraca do teatrów.
"Maria Stuarda" w reżyserii Dietera Kaegi nie budzi żadnych kontrowersji, zdecydowanie dając pierwszeństwo muzyce i akcji dramatycznej. Reżyser nie pokusił się o odszukanie nowych wątków czy wprowadzenie ciekawych rozwiązań inscenizacyjnych, które mogłyby odświeżyć operę. Bardzo prosta i oszczędna scenografia autorstwa Bruno Schwengla oddawała mroczne wnętrza angielskich zamków i opierała się głównie na grze kolorami. Soczysta czerwień, biel i błękit stanowiły wyraźne akcenty na tle dominującej czerni i przy pomocy odpowiedniego oświetlenia (reżyseria Bogumił Palewicz) w bardzo przejrzysty sposób wspomagały akcję sceniczną.
Trochę żal, że równie oszczędnie zostały potraktowane kostiumy, które zupełnie nie przyciągały uwagi. Rozumiem intencje, że część wizualna nie mogła przyćmić tego, co najważniejsze, czyli muzyki i opowiadanej historii, ale bez przesady.
Sprawujący pieczę nad kierownictwem muzycznym Ruben Silva poprowadził orkiestrę z dużym wyczuciem i zrozumieniem belcanta. W rezultacie zespół brzmiał spójnie i stanowił oparcie dla solistów, nie zabrakło jednak fałszy w instrumentach dętych blaszanych psujących klimat sceny na początku II aktu. Natomiast chór jako jedność robił wrażenie silnym, imponującym brzmieniem, choć w podziale na głosy nagle pojawia się niepewność i słychać niedoskonałości.
Interesującym i wzbudzającym najwięcej emocji aspektem spektaklu operowego jest oczywiście strona wokalno-aktorska, i tu niepodzielnie królowała uwielbiana przez łódzką publiczność Joanna Woś (Maria Stuart). Wokalistka - jak się można było tego spodziewać - zaprezentowała się wyśmienicie. Sopranistka w pełni panowała nad głosem, dając upust emocjom targającym postacią, potrafiła zafascynować słuchaczy w ściszonej dynamice tak, że w skupieniu słuchałam każdej nuty, a także doskonale operowała nie tylko dźwiękiem, ale i pauzami.
Na wysoką ocenę zasługuje także Bernadetta Grabias w roli Elżbiety, której mocny głos i prezencja oddawały temperament postaci, a także potrzebny dystans charakteryzujący władczynię. Na tle tych dwóch silnych wokalistek gorzej wypadł tenor Sang-Jun Lee w roli Leicestera, który śpiewał czysto, ale czasem siłowo, przez co tracił szlachetność brzmienia i moim zdaniem nie robił prawie nic pod względem dynamicznym. Niestety, aktorsko również nie stworzył wiarygodnej postaci.
Rolom pobocznym trudno coś zarzucić, choć w sumie Przemysław Rezner (Cecil) oraz Małgorzata Borowik (Anna) niewiele mieli do śpiewania, natomiast brawa należą się Patrykowi Rymanowskiemu za duet Talbota i Marii.