Po co uczyć papugi mówić
"Czarne papugi" - reż. Michał Borczuch - Teatr im. Juliusza Słowackiego w KrakowieTak, to mogłoby się tak zaczynać: tytuł o tym, dlaczego przemijają artystyczne fascynacje, które swego czasu zasysały, a teraz wypluwają się. Są twórcy, którzy zrastają się z konkretnym etapem naszego życia, uwalniają to, co ledwo przeczuwane, umiejętnie piorą neurony. Sprawiają, że biegnie się dużo wcześniej po bilet, rezerwuje miejsca, czeka łapczywie na wejście w ich światy.
Gdyby rekwizyty mogły łuszczyć się pod wpływem spojrzeń takich widzów, w teatralnej przestrzeni zostałyby jedynie zżarte ściany. Poczucie rozmijania się, choć początkowo nuży, pozwala jednak rozwijać się widzom i artystom, już bez wzajemnej fascynacji, ale ze znakiem pójścia w inne strony. To zdrowe rozstanie. Nie ma co ubolewać, że czyjś język czy specyfika już do nas nie trafiają. Nie chodzi o krytykę, ale o wypisywanie się z frustracji, że coś, co wcześniej rozbrajało, straciło ciężar i przyprawia o maruderstwo. Czuję, że czas na przyspieszenie lub zwolnienie kroku w wędrówce z teatrem Michała Borczucha i jego współpracowników. Nie zaciągać długu, ale wzajemnie sobie podziękować, życzliwie wyregulować swój głos, po oddzieleniu poddać krytyce i iść dalej z pustym plecakiem - takie prawo poszukiwań. Czuję też, że dotychczasowa metoda opisu tego teatru się wyczerpała, potrzeba nowej.
"Czarne papugi" w Małopolskim Ogrodzie Sztuk to dziwny spektakl, ale nie materialnie dziwny jak "Paradiso" (zrealizowany cztery lata temu w Łaźni Nowej z dorosłymi ze spektrum autyzmu z podkrakowskiej "Farmy Życia"), raczej pozbawiony środków ciężkości. Może moje znużenie wynika po części z przesytu, może z wejścia "Borczuch team" w poetykę, która kompletnie nie zahacza mnie na dłużej.
Siedziałam sobie miło na miękkim dywanie, można było się rozłożyć, poruszać swobodnie lub usiąść na jednej z wielu rozsianych nieregularnie ławek. Dookoła różne projekcje - od głównego ekranu, po białe zwisające tkaniny. Przez większą część działań jest ciemno, aktorzy mają czapki z lampkami czołówkami - oświetlają podłogę, żeby nie podeptać siedzących.
Tomasz Śpiewak zaadaptował prozę Chilijczyka Alejandro Moreno Jashésa. Scenariusz jest metaforą schizofrenii rozpisaną na wielogłos dobiegający z wnętrza organizmu po tym, jak gałki oczne zwracają się do środka (no właśnie, jak to brzmi?). Przypomina się po wielokroć, że to wnętrze jest czarne, że nasze organy pracują w zaciemnieniu - co nieźle daje watą słowną po uszach. Zapamiętałam jeszcze powtarzanie słowa ATAK - kiedy zbliża się ATAK. Jakby poezja, ale niestety nie - raczej smutek bezradnie kłębiących się liter. U Borczucha i Śpiewaka bełkot tym razem się nie broni, wcześniejsze premiery wokół komunikacyjnego zgrzytu ze światem budowały ogromny dramatyzm, tutaj nie było się czego chwycić, zgrzyt był pusty. Być może na pewnym poziomie wyprania teatru z emocji nie da się już dotrzeć do nikogo, wszystko odgrywa się poza nami.
Równolegle prowadzona jest narracja wideo ze starej części szpitala w Kobierzynie. Zapamiętałam ujęcia: z Dominiką Biernat, która na potrzeby spektaklu chce być przyjęta do szpitala; z Moniką Niemczyk, która we wspomnieniach pacjentki odgrywa starszą matronę bez gustu; z nagimi Karolem Kubasiewiczem i Biernat, jak usiłują poradzić sobie w łazienkach, które dawno nie widziały wody; z aktorami błądzącymi po prawie wymazanych korytarzach.
Schizofrenia służy tu jako metafora niedopasowania, rozbicia postrzegania, zagubienia. Jednak znów: gdzie kwestia zawłaszczenia metafory chorobowej a gdzie zużywanie stanów maniakalno-depresyjnych i ataków paniki? Nie wiem, czy to nie mocniejszy materiał na ruchowy spektakl. Wnętrze człowieka w stanie ataku serca lub ekstazy milczy, zeruje się. Język operujący takimi metaforami stanowi problem dla teatru, ściąga pobieżnie śmietankę komunikatu i sprawia, że zapominamy o materii problemu. Jednocześnie twórca musi stematyzować i wydobyć ekspresję (lub zblokowanie) potoku rozedrganych słów. Nie trafiają do mnie te czarne papugi, niech fruną w swoją stronę.