Rodzinny domek z kart
"Ich czworo" - reż. Jerzy Stuhr - Teatr Polonia w WarszawieCo znaczy słowo "komedia" w swoim pierwotnym znaczeniu? Wbrew dzisiejszej semantyce, wcale nie charakteryzuje ono utworu przeładowanego gagami i dowcipami. Według Arystotelesa "komedia" to tragedia, która ma po prostu szczęśliwe zakończenie. Bo czy nie jest w pewien sposób tak, że śmieszy nas ludzkie nieszczęście?
Doskonale wiedziała o tym Zapolska, pisząc "Ich czworo". Autorka pokazała przecież trudną sytuację rodzinną, nad którą użalalibyśmy się widząc jej opis w gazecie. Ich czworo jest w pewien sposób tak samo dramatem rodzinnym, jak też jego parodią. Ale raczej nie chodziło Zapolskiej o gierki formalne.
Utwór ten jest przede wszystkim jednym z najlepszych w literaturze opisów ludzkiej głupoty. Obecnie chyba odesłano ten dramat jednak do lamusa. W ciągu ostatnich czternastu lat pojawił się na polskich scenach zaledwie trzy razy. Próbuje to naprawić Jerzy Stuhr, który przywraca Zapolską na afisz. Jego wersja "Ich czworo" niemal całkowicie opiera się na grze aktorskiej. Reżyser prowadzi grających w meandry wcale niełatwego tekstu.
Kreacje aktorskie są tutaj rysowane dość grubymi kreskami, co nadaje przedstawieniu farsowe konotacje. Na pierwszy plan wysuwa się Żona w wykonaniu Soni Bohosiewicz. Aktorka pokazuje kobietę mającą swoją inteligencję, ale przy tym bezdennie egoistyczną i zepsutą. Żona próbuje kreować się na wielką damę, wypowiadając przy tym swoje pseudointelektualne wywody z pełną powagą. Kochanek (Tomasz Kot) sili się na elokwencję, ale w tym kreowaniu siebie na amanta i "samca alfa" jest po prostu żałosny. Tekst Zapolskiej sam w sobie jest silnym uderzeniem w pewne wzorce, ale dopiero na scenie odżywa. Zwłaszcza że Bohosiewicz z Kotem wydobywają na wierzch ordynarność i literalny debilizm swoich postaci.
Ale ostrze okazuje się obosieczne. "Rozsądną" stroną wydaje się być w dramacie Mąż. Jerzy Stuhr uzupełnia jednak swoją sylwetkę cechą sugerowaną przez samą Zapolską. Jest nią całkowita nieporadność życiowa. Mąż jest niezdolny do postawienia na swoim. Wie dobrze, że jeśli odejdzie od niego Żona, on nie będzie umiał sobie poradzić z prowadzeniem domu. Postać Stuhra jest w pewnym sensie stereotypowym ukazaniem filozofa: mądry w teorii, głupi w praktyce. Jest jeszcze Szwaczka. Iza Kuna najpierw pokazuje swoją bohaterkę jako konformistkę, która później przejmuje kontrolę nad domem Męża. Ile w tym z perfidii, a ile z dojrzałości - trudno powiedzieć. A może jedno i drugie? Wdowa Renaty Dancewicz jest najsłabszą rolą w spektaklu. Zapewne chodziło aktorce o silne podkreślenie uległości swojej postaci, ale wypada to pretensjonalnie.
Jest jeszcze Dziecko (Iga Mencel). To ono staje się ofiarą wszechogarniającej głupoty rodziców i pozostałych. Ciekawy jest pewien zabieg Stuhra. Między drugim i trzecim aktem nie ma przerwy. Dekoracje Małgorzaty Domańskiej są zmieniane na oczach widowni. Pryska nagle czar iluzji scenicznej. Dekonstrukcja? Bynajmniej, logiczny ciąg fabuły, a zarazem mocna metafora. Bo czy wyłącznie dekoracją nie jest dom, w którym wychowało się Dziecko? Jedynie ścianą, która nie osiada stabilnie na miejscu i nie stanowi bezpiecznego schronienia?
Klamrą dla widowiska jest wstęp i zakończenie w wykonaniu Jerzego Stuhra. Aktor mówi słowami Mandragory z oryginału. Wybiera jednak te fragmenty, które mówią o śmiechu. W ten sposób udaje się zachować najważniejsze intencje utworu Zapolskiej. Co zrobi z tą świetnie opowiedzianą historią widz - to już tylko leży w jego gestii.