Rzecz o rozedrganiu
"Indukcje" - reż. Tomasz Bazan - Centrum Projekt Pracovnia MaatNowy spektakl Tomasza Bazana "Indukcje" w pewnym sensie narusza ramy gatunku pojmowanego przez nas klasycznego teatru tańca, znajdując dla siebie miejsce w jakimś przecięciu widowiska tanecznego, teatru dramatycznego i sztuki performance, dziejącej się dokładnie tutaj i teraz z naszym udziałem
Spektakl zaczyna się niezwykle przejmującym obrazem: w pełnym świetle reflektorów już na samym wejściu do sali widzimy ubranego w biały strój (dres i koszulka) Bazana stojącego przed nami na małym białym postumencie, w niezwykle prostej białej przestrzeni, jakby chciał pokazać nam „oto ja”, „oto człowiek”, „oto symbol”, „nie ma nic więcej”… W tle 3 symfonia Henryka Góreckiego i fragmenty lamentu matki nad umierającym synem.
Bazan w pierwszym obrazie sprawia wrażenie chłopca: ubrany w biały dres, patrzy się szeroko otwartymi oczami na wchodzącą publiczność. Panuje atmosfera dziwnego podniecenia, gotowości, ale też luźnej atmosfery – oto siadamy, przyglądamy się personie przed nami, ale my, widzowie jesteśmy bezpieczni, bo otacza nas szlachetna, klasyczna muzyka. Oprócz Bazana na białym pasie maty baletowej stoi jeszcze jedna postać – operator kamery, Monika Kotecka. Dzięki oszczędnemu, prostemu zabiegowi widzimy dwa, klarowne i czyste plany: postać na żywo i postać multiplikowaną; jej portret widziany z profilu wyświetlony na ekranie, który jest częścią scenografii. Możemy przyglądać się tym detalom twarzy tancerza, których nie udałoby się dostrzec siedząc na widowni. Bazan jest z nami niezwykle blisko przez zastosowanie żywego filmowania go w czasie rzeczywistym. W pewnym momencie Kotecka wolno podchodzi do Bazana, wciąż filmując jego twarz, okrąża go i staje po jego lewej stronie, a z widowni wchodzi na scenę mężczyzna z obsługi technicznej, który bezceremonialnie rozbiera Bazana, element po elemencie i pozostawia go nagiego w tej samej pozie na scenie, zabierając z sobą jego ubranie. Zabieg niezwykle prosty i skuteczny – oto widzimy metamorfozę, absolutną przemianę. Stoi przed nami człowiek w pełnym wymiarze, z całą swoją naturą ludzką. Chciałoby się krzyknąć: „ecce homo”! Powoli przygasa muzyka i światło. Bazan stoi nieruchomo, nie zmieniając nic, nieobecny, co daje tym większe wrażenie, że przemiana w nim samym dokonała się już o wiele wcześniej, a w nas samych właśnie teraz. Wcześniejszy obraz chłopca przepada i powstaje wrażenie oglądania starości, czy to poprzez odarcie ciała z ubrań czy poprzez chude ciało Bazana, w którym wyraźnie odznaczają się kości: przemiana od narodzin do śmierci osiągnięta bez ani jednego poruszenia, radykalne potraktowanie inspiracji greckiego „hezychia” w tym wypadku odsyłającego nas ku reminiscencji śmierci.
W momencie zdawałoby się zupełnego zawieszenia i bezruchu na scenie nagle odwraca się postać stojąca tyłem (Jacek Poniedziałek) i podchodzi wolno do nagiego Bazana; zakłada mu ręce na szyję i zaczyna przeciągać go w lewą stronę sceny. Tworzy to obraz niezwykle dotkliwy; oto postać ubrana w garnitur, jak w mundur ciągnie za głowę postać nagą i zdawałoby się bezbronną. Scena ta posiada jednak jakiś swój wewnętrzny rytm. Bazan pomimo tego, iż ciągnięty za głowę, w pochyleniu zachowuje proporcje i piękno ciała. Jego stopy, choć opierają się Poniedziałkowi, tańczą; nogi przesuwają się z gracją i pewnie. Tak gwałtownie jak Poniedziałek podszedł do Bazana, tak też nagle zostawia go i widzimy dwie persony – jedną w garniturze, drugą nagą, stojącą do nas tyłem. Obie w bezruchu. Znakomita pulsująca, elektroniczna muzyka doskonale podbija wymiar emocjonalny tej sceny. Za pomocą kamery na ekranie z tyłu sceny wyświetla się wielka twarz Jacka Poniedziałka – portret – nie pierwszy w tym przedstawieniu, jak z albumu rodzinnego tych, których już nie ma.
Kolejny obraz, jaki ukazuje się widowni, to Jacek Poniedziałek kroczący po dokładnie wykreślonej za pomocą światła ścieżce. Niezwykła i zagadkowa scena: Poniedziałek zawieszony w rytmie swoich kroków, powtarzalnych, minimalistycznych, gdzie całe ciało ulega rozedrganiu wprowadzanych rytmów i antyrytmów. Perfekcja wykonania tej sceny leży w niesamowitym zaangażowaniu aktora w ukazaniu procesu ruchowego i jego konsekwentne przeprowadzenie. W kulminacyjnym momencie pojawiają się strzępki słów, rzucane jak westchnienia, co spowodowane jest zmęczeniem Jacka Poniedziałka: „pamiętam pokój(...)”, „rzeczy zanikły(...)”, „coś, co nadawało im sens(...)”. Słowa – wspomnienia, abstrakcyjne, jednak wprowadzające nas doskonale w nastrój utraconej rzeczywistości. Odczuwamy tę przestrzeń i znajdujemy się nagle w momencie kiedy dopełnia się koniec. Poniedziałek jednym ruchem zatrzymuje się i kreowany świat rytmu i zmagania z cielesnością rozpada się – staje nieruchomo. Słyszymy odgłos świerszczy, na twarzy aktora pojawiają się krople potu. Próbując się uśmiechać i opanować drżenie, spowodowane zmęczeniem, mówi słowa jakiegoś dawno zapomnianego wiersza, piosenki, tekstu, który być może kiedyś ktoś szeptał lub mówił w miłosnym uniesieniu: „hej, chłopczyku z tamtej wioski nie mów do mnie tak, kiedy lato nas ozłoci odnajdziemy kwiat (...)”. Zatrzymanie Poniedziałka rejestruje oko kamery: na ekranie widzimy po raz kolejny jego portret, jednak jest on diametralnie różny od tego w pierwszym obrazie. Tym razem jak pod lupą widzimy zmęczoną, spoconą, wręcz starczą twarz. Słowa wypowiadane przez Jacka Poniedziałka brzmią jak ostatnie pożegnanie. Cała scena poraża swoją onirycznością w bardzo dobrym tego słowa znaczeniu. Za pomocą niezwykle oszczędnych środków udało się Bazanowi skonstruować niezwykłą dramaturgię samotności i śmierci, jak z obrazów Thomasa Eittela - samotna postać, a na przeciwko niej postać operatora kamery ze zwróconym w jej stronę twarzy obiektywem, rejestrującym na żywo to wyznanie rzucone na rozpięty z tyłu sceny ekran.
Następny obraz to krótki film z udziałem Jacka Poniedziałka, podrzucającego kolorową, świecącą kulę, ciekawie skomponowany z kolejną sceną z udziałem Tomasza Bazana. Oto w momencie, kiedy na projekcji kolorowa kula wypada z rąk aktora, ta sama kula wyłania się z ciemności na scenie. Podrzuca ją i odbija Tomasz Bazan w całkowitych ciemnościach. Po chwili dopiero dostrzegamy, że jest nagi. Bazan w pewnym momencie rzuca kulą i wyłania go światło. Widzimy go w pozie greckiego dyskobola, w skupieniu i bezruchu, w pięknej, wysmakowanej pozie ciała, w której perfekcyjnie w postaci mikronapięć rysują się mięśnie tancerza. Po krótkiej chwili Bazan przemierza na ugiętych mocno nogach tę samą drogę, co Jacek Poniedziałek. Analogia jest dość oczywista i prosta. Oto druga połowa ciała, indukcja życia w stronę śmierci. Perfekcja ruchu, który wykonuje Bazan w tej scenie, kiedy wszystko jest zrytmizowane i skoordynowane sprawia, że jest to ten moment, kiedy możemy smakować taniec w jego najbardziej pierwotnej i fizykalnej naturze. Kiedy Bazan dociera do końca ścieżki obraz gaśnie i światło niemal natychmiast przenosi nas do kolejnego etapu spektaklu. Leżący na boku, tyłem do nas nagi Bazan, przed nim siedząca na podłodze Kotecka z kamerą rejestrującą tylko wybrane fragmenty ciała tancerza. Uwagę zwraca ciekawa choreografia tej sceny. Bazan przesuwając się bokiem wykonuje ruch zbliżony do wskazówek zegara, jakby w jego ciele ukryty był jakiś niedostrzegalny mechanizm. Pod koniec sceny nagle podrywa się z podłogi i stojąc nadal tyłem otwiera całkowicie ciało, co przypomina postać ptaka rozpościerającego skrzydła, wyciąga ręce w bok, ukazując napiętą i przez to fascynującą fakturę mięśni pleców, jakby chciał ukazać po raz kolejny inne rejony, inne fragmenty, inne wykorzystanie ciała niż to, do którego przywykliśmy. W momencie mocnego padu na ziemię i wyciągnięciu szyi w klasycznej formie kobry stosowanej w jodze światło gaśnie, a na ekranie pojawia się twarz Poniedziałka, który mówi ten sam wiersz, co w poprzedniej scenie. Kamera zastaje aktora w półprywatnej sytuacji; słychać głos operatora kamery dającego sygnał do rozpoczęcia nagrania. Znów pojawia się w rękach aktora świecąca kula. Znamienne i wzruszające jest to, kiedy Jacek Poniedziałek z uśmiechem na ustach wykonuje gest jakby „podawał” ją publiczności.
Ostatnia scena „Indukcji” Bazana jest bardzo precyzyjnie wymierzona. Światło wyłania z mroku dwie postacie stojące obok siebie – Jacka Poniedziałka w garniturze i ubranego w samą bieliznę Bazana. Poniedziałek stuka placem w zawieszony tuż obok jego ust mikrofon, zaczyna mówić, a Bazan rozpoczyna niezwykle długą i powtarzającą się sekwencję skonstruowaną z ciężkich padów na podłogę. Scena zbudowana jest na zasadzie kontrastu. Oto Poniedziałek, stojąc w miejscu, rozpoczyna wywód na temat swoich przygotowań do podróży na wakacje do Włoch. Drobiazgowo wylicza rzeczy, które pakuje do walizki, opisuje stres związany z podróżą: sposób montażu roweru na bagażniku samochodu, to, jak podróżuje przez Austrię i jak wielką niechęć czuje do tego kraju, aż wreszcie moment przyjazdu do Toskanii i pustkę samotności. Tekst, który wygłasza Poniedziałek, jest zabawny w swojej strukturze i formie, groteskowy, jednak zestawiony z wciąż upadającym i podnoszącym się z podłogi Bazanem każe domniemywać, że oto na naszych oczach rodzi się jakiś akt oczyszczenia, poprzez całkowite wypalenie.
Można by to przyrównać do święta wiosny Strawińskiego, kiedy dziewczyna złożona w ofierze zatańcowuje się na śmierć, aby mogło przyjść nowe. Poniedziałek wciąż mówi, a my możemy obserwować, jak obok z minuty na minutę ulega degradacji tak wspaniale przedstawione w poprzednich scenach ciało tancerza. Bazan wciąż podnosi się, podchodzi do aktora chwiejąc się z wyczerpania, stając obok niego i zaczyna wciąż od początku zdawałoby się niekończący proces. Obserwujemy perfekcyjne upadki, skoki wzwyż i piruety, obserwujemy też coraz bardziej napięte i drżące mięśnie – momenty, w których Bazan zaczyna czołgać się po podłodze, jak gdyby nie mógł już wstać. Poniedziałek swój monolog kończy nagle, ucinając historię i komentując ją jednym zdaniem: „po co mam planować, skoro i tak umrę?”. Po czym zastyga nieruchomo. Bazan powoli podchodzi do niego, staje obok i jest to chwila niezwykłej prawdy, która rodzi się właśnie w ciszy i bezruchu – oto następuje oczyszczenie, katarsis. Poniedziałek powoli odwraca się plecami do Bazana, który opiera się plecami o niego i upada na kolana, a ten wychodzi. Tancerz powtarza jeszcze kilkakrotnie swoje upadki i wraca do pustego już miejsca, w którym stał Poniedziałek. Jego całe ciało opływa potem, jest rozedrgane, chwiejne: rozpoczyna się kolejny moment przemiany – ostatni - ciało zaczyna się zamykać, nogi uginają się, a Bazan rozpoczyna specyficzny chód wokół czterech białych postumentów, leżących z prawej strony sceny. Po długim ciągu ruchowym, w pewnym momencie, staje przed jednym z nich i klęka, wykonując długi ciąg gestów przypominających strzepywania wody z włosów, obmywanie twarzy. Wraca Poniedziałek, siada na kolejnym kwadracie i wszystko gaśnie. Ostatniej scenie towarzyszy też kamera, która ukazuje na głównym ekranie powiększoną i zdeformowaną twarz Bazana.
Trudno jest uchwycić w słowach „Indukcje” tak, jak jest trudno uchwycić w formie pisanej współczesny, eksperymentalny teatr tańca. Można z całą pewnością powiedzieć o tym spektaklu, iż jest to dzieło niezwykle skonstruowane, precyzyjnie i czysto, z mistrzowsko ustawioną dramaturgią, która przejawia się na wszystkich polach tego widowiska: perfekcyjnego warsztatowo tańca Bazana, znakomitej gry dramatycznej Jacka Poniedziałka, światła, muzyki i sfery wizualnej, kreowanej przez Monikę Kotecką za pomocą kamery live. Pewna nieokreśloność i tajemnica, pewna doza improwizacji, jaką posługuje się Bazan, Poniedziałek i Kotecka sprawia, że „Indukcje” nie zamykają nas w jednej wartości nadrzędnej interpretacji, ale pozostawiają nam ogromne pole do własnej oceny, co sytuuje ten spektakl w pewnym sensie na polu sztuki performance. „Indukcje” są w pewnym sensie poniekąd opowieścią o samotności, utracie i śmierci, zdecydowanie i wyraźnie podejmują dyskurs końca. W spektaklu Poniedziałek i Bazan sprawiają, że dotyka nas zjawisko katharsis, a to świadczy samo za siebie, wobec tego wszelka ocena i interpretacja wydaje się w tym przypadku ułomna.