Sindbad to typ marzyciela
Przygody Sindbada Żeglarza" - reż. Aleksander Maksymiak - Teatr Lalek Pleciuga w Szczecinie- Kiedy byłem na studiach, byłem przekonany, że nasze umiejętności są większe, bo mamy dodatkowo te lalki. Ale my na studiach mieliśmy mniej zajęć dramatycznych, a więcej technik lalkowych. Dlatego mam świadomość pewnych braków, jeśli chodzi o dramatyczne granie. Zresztą, mam coś takiego, że kiedy mam wyjść na scenę bez lalki, to czuję się goły - mówi Rafał Hajdukiewicz, aktor szczecińskiej "Pleciugi", który wcieli się w rolę Sindbada w nowym spektaklu tego teatru.
Czy mały Rafałek na uroczystościach rodzinnych mówił wierszyki, a potem brał udział w konkursach recytatorskich? Wielu aktorów ma za sobą taką drogę.
- Nie, nie! W liceum w Białymstoku miałem na oku fajną dziewczynę. Nie wiedziałem, jak ją poznać, a były akurat zapisy do szkolnego teatru. Jak zobaczyłem, że ona się zapisała, ja też to zrobiłem. A potem poszedłem do szkoły teatralnej.
"Zaciągał" pan wtedy, jak to na Podlasiu?
- Zaciągam cały czas, choć w Szczecinie może mi się to wyłącza. Ale wystarczy, że pojadę do domu rodzinnego i już zaciągam. Albo przez piętnaście minut rozmawiam przez telefon z siostrą i już mi się włącza zaciąganie. W szkole teatralnej próbują to ujarzmić, bo przecież nie wypada, by zaciągał choćby aktor grający Ryszarda III. Byłby to wtedy raczej Rysiu z Podlasia.
Za pierwszym razem dostał się pan do szkoły teatralnej?
- Za drugim. Za pierwszym razem zapomniałem tekstu i komisja powiedziała "dziękujemy". No i poszedłem na studia wieczorowe: turystyka i rekreacja. To był też rok przyzwyczajania się do stałego aparatu na zębach i gdyby był wtedy konkurs na znajomość serialu "M jak miłość", to... dałbym radę. Do następnego egzaminu byłem wykuty i obstukany.
Rodzice ucieszyli się, że będą mieli w domu studenta aktorstwa?
- Mama zapytała: "To studia prywatne czy państwowe? Państwowe? A, to dobrze". Ucieszyła się, bo turystyka była płatna. A tata mnie wyśmiał, uznając, że aktor to żaden porządny zawód. To się zmieniło po dwóch latach, gdy ojciec obejrzał nagranie z egzaminu ze szkoły teatralnej. Potem oboje rodzice przyjechali na jedną z premier. Wyszli dumni, bo syn aktor zagrał główną rolę.
Jak długo mieszka pan w Szczecinie?
- Pięć lat. Kiedy byłem na trzecim roku, dostałem informację, że jest miejsce w Szczecinie dla dwóch osób - chłopaka i dziewczyny. Przyjechaliśmy zatem oboje. Był to zatem pęd za pracą. Wielu kolegów kończy szkoły teatralne i nie ma pracy w instytucji, nie ma etatów, są tylko umowy-zlecenia, umowy na role. Brakuje stabilizacji w tym zawodzie. A w Szczecinie była na to szansa, zatem przyjechałem.
Przeżył pan już taki moment w swojej pracy, gdy po spektaklu poczuł ogromne spełnienie w zawodzie?
- Tak, kiedy grałem "Kubusia i jego pana". Po pierwsze dlatego, że to była pierwsza moja rola po szkole teatralnej, po drugie - to rola tytułowa, byłem zatem dwie godziny na scenie niemal non stop. Coś takiego przeżyłem też przy "Don Juanie".
Wymienił pan spektakle dla dorosłych.
- Bo lubię grać dla dorosłej widowni. Takie spektakle gramy dość rzadko i dlatego jest to miła odskocznia od przedstawień dla dzieci, które wypełniają niemal w całości naszą pracę.
Aktorzy pracujący w teatrach lalkowych mają tę przewagę nad innymi aktorami, że niejako posiadają podwójne umiejętności - potrafią grać z lalkami, ale i bez nich. A jednak trudno czasem im się odnaleźć w innym teatrze niż lalkowy. Z czego to wynika?
- Kiedy byłem na studiach, byłem przekonany, że nasze umiejętności są większe, bo mamy dodatkowo te lalki. Ale my na studiach mieliśmy mniej zajęć dramatycznych, a więcej technik lalkowych. Dlatego mam świadomość pewnych braków, jeśli chodzi o dramatyczne granie. Zresztą, mam coś takiego, że kiedy mam wyjść na scenę bez lalki, to czuję się goły. Nie wiem, co mam na przykład robić z rękami, brakuje
mi lalki. Tymczasem w teatrze dramatycznym gra się na emocjach, jest to trochę jak kontrolowana schizofrenia.
Jaki będzie pana Sindbad w nowym spektaklu "Pleciugi"?
- Jeszcze nie wiem, praca ciągle jest w toku. Ale jedno jest pewne -Sindbad to typ marzyciela.
Czy na scenie teatralnej uda się pokazać wszystkie przygody Sindbada?
- Wszystkich raczej nie, bo musiałby powstać serial. Zresztą, na próbie była córka koleżanki, która zwróciła nam uwagę, że nie ma w spektaklu jakiejś wiedźmy. Niestety, nie da rady w teatrze zawrzeć całej historii Sindbada i wszystkich postaci, bo widzowie musieliby siedzieć w teatrze dobre kilka godzin.
Mam wrażenie, że swoim spektaklem odkryjecie postać Sindbada przed dziećmi. To nie jest bowiem bohater współczesnych bajek czy książek, po które sięgają mali widzowie.
- Rzeczywiście, o Sindbadzie się teraz raczej nie czyta. Ale nie czyta się też chyba o Kopciuszku czy Czerwonym Kapturku. Ja jestem fanem kreskówek i komiksów, ale nie mam nic ciekawego teraz do oglądania. Kiedy byłem u mojego chrześniaka, on oglądał bajkę, w której dwie postaci toczyły walkę o to, czy najlepsze są hamburgery czy tortille. Kompletna bzdura! Tymczasem Sindbad jest fajną postacią. Dobrze, że zostanie odkryty przed małymi widzami.
Ma pan tremę przed premierą?
- Zawsze! Słyszałem taką anegdotę o Marku Kondracie: przed każdą premierą marzył o tym, by teatr został ewakuowany i w ogóle nie doszło do premiery. Ja mam podobnie.
- Dziękuję za rozmowę.