Śmierć, rozpacz, beznadzieja
O trzech spektaklach konkursowych na 22. "Interpretacjach" w Katowicach"Kiedy stopnieje śnieg", "Jak nie zabiłem swojego ojca i jak bardzo tego żałuję" oraz "Goście Wieczerzy Pańskiej" to trzy spektakle, których reżyserzy biorą udział w konkursie o Laur Konrada - najważniejszą nagrodę Ogólnopolskiego Festiwalu Sztuki Reżyserskiej "Interpretacje", który odbywa się w Katowicach po raz 22. Wszystkie trzy są inne i kompozycyjnie, reżysersko, dramaturgicznie czy wizualnie, ale mają wspólne tematy - śmierć, niemoc, poczucie bezsensu, samobójstwo.
„Kiedy stopnieje śnieg" pierwszy spektakl konkursowy o Laur Konrada, który wyreżyserowała Katarzyna Minkowska w TR Warszawa, opowiada o trudnych relacjach w rodzinie. Opowiada w bardzo niespiesznym tempie i dość enigmatycznie, przynajmniej na początku. Akcja rozwija się bardzo powoli. Można powiedzieć, że jest jak danie, które musi przegryźć się, pykając długo na małym ogniu. Danie, które przygotowuje jedna z bohaterek. Przygotowuje je na kolację dla swoich bliskich, którzy spotykają się przy jednym stole, gdyż wszystkich ich dotknęła samobójcza - prawdopodobnie - śmierć młodej dziewczyny - ich wnuczki, córki etc. Prawda wydobywana jest na jaw po kawałku, składamy ją ze strzępów wypowiedzi podawanych przez aktorów jakby mimochodem, między papierosem, przygotowaniem stołu do posiłku a wspólnymi przekomarzaniem. Z czasem atmosfera gęścieje, wychodzą na jaw nie tylko sekrety młodej, ale i tajemnice z przeszłości.
Ciekawie wygląda warstwa wizualna - raz jest dość realistyczna, innym razem symboliczna, kiedy na przykład opłakująca córkę matka wkłada do ogromnej pralki sznur z ubrań (dziewczyny? tego nie wiemy), a później sama wchodzi do bębna opleciona białym wężem. Ten wąż, gad, którym opiekowała się młoda, kojarzy się z czymś złym, diabelskim, co pochłonęło jej uwagę i skłoniło być może do samobójczego kroku. Dynamizmu dość anemicznej akcji (jej zawiązanie się trwa dobre ponad pół godziny) dodają filmowe ujęcia kręcone z kamery, która w pewnej chwili pojawia się na scenie, co zostaje w bardzo ciekawy sposób ograne - otóż jedna z młodszych przedstawicielek tej poranionej rodziny jest reżyserką filmową i przyznaje, że nawet w trakcie prywatnych sytuacji zastanawia się jakby "to" nakręcić.
Podobał mi się ten spektakl, choć nie był łatwy w odbiorze. Rozkręcał się w ślimaczym tempie, temat prezentował trudny, aktorzy właściwie przez większość czasu snuli się po scenie i dialogowali ze sobą w sposób naturalny, niewymuszony, często mało widowiskowy. Ale po przemyśleniu sobie sprawy doszłam do wniosku, że jednak taka konstrukcja dramaturgiczna i sposób gry wcale nie jest rzeczą prostą - ani aktorsko, ani reżysersko, dlatego też kupuję konwencję zaproponowaną przez Katarzynę Minkowską.
Jej "Kiedy stopnieje śnieg" wciąż we mnie tkwi, niektóre obrazy i sceny z tego spektaklu przychodzą do mnie i odchodzą, dzieje się to zupełnie niespodziewanie i jest poza moją kontrolą. Dotknął mnie ten spektakl, uważam, że jest w nim ta prawda, której często poszukujemy w sztuce. Tutaj chodzi o prawdę na temat i rodziny, i dojrzewania, i samotności wśród bliskich, i (nie)spełnionych marzeń, i wreszcie współczesności przetwarzanej przez cyfrowy świat, w którym zanurzeni jesteśmy po uszy, a który generuje także niesamowite poczucie samotności i niezrozumienia, nie tylko wśród młodych osób.
__
Drugi konkursowy spektakl - "Jak nie zabiłem swojego ojca i jak bardzo tego żałuję" w reżyserii Mateusza Pakuły z Teatru Łaźnia Nowa w Krakowie i Teatru im. Żeromskiego w Kielcach to głośny spektakl będący osobistą - bo reżysera, który też jest autorem tekstu - opowieść o doświadczeniu umierania bliskiej osoby. Pakuła opisuje nam trudny proces towarzyszenia ojcu choremu na raka. Towarzyszy mu w chorowaniu, cierpieniu, umieraniu. Towarzyszy i obserwuje jego zmagania z chorobą i swoje zmagania z reakcją na chorobę ojca. Mnóstwo tu bolesnych emocji, rozdzierających czasem scen, ale też trochę humoru, dystansu. No i cały ocean czułości.
Spektakl, obsypany wieloma nagrodami, stawia pytania o granice ludzkiego cierpienia, jest teatralno-literackim apelem o godną śmierć dla człowieka, czyli o prawo do decydowania o niej przez tego, który cierpi... Sporo tu też gorzkich słów na temat ludzi tworzących system opieki zdrowotnej w naszym kraju oraz instytucji związanych z kościołem.
To przedstawienie znakomite aktorsko, bo to sposób wypowiadania tego chwytającego za gardła tekstu jest tu najważniejszy, ale działa też ono na widza za pomocą wrażeń dźwiękowych i wizualnych. Za muzykę jest odpowiedzialny brat reżysera, cały czas obecny na scenie. Za polem działań aktorów ustawiono powykręcaną konstrukcję z czarnych rur, która może kojarzyć się zarówno z labiryntem, który każdy chorujący i jego rodzina wydeptują w poszukiwaniu pomocy, ale i na przykład z jelitami, na których pojawia się nowotwór. Naklejone na tę konstrukcję wielkie koło odsyła oczywiście do przygód Jamesa Bonda, o którym też mowa w tym spektaklu.
Zastanawiam się, ile on emocjonalnie kosztuje jego realizatorów - synów (i innych bliskich) człowieka, na temat chorowania i umierania którego powstał wpierw tekst, potem spektakl. Czy za każdym razem cierpią tak samo wspominając, przez co przechodził on i oni sami? Czy cieszą się, że mogą go wspominać w taki właśnie oryginalny sposób? Czy mają nadzieję, że ten tytuł właśnie przyczyni się do zmiany prawa dotyczącego eutanazji w Polsce? Nie wiem i pewnie nigdy się nie dowiem, ale wiem jedno - w widzu wywołuje on wiele stanów emocjonalnych, wzrusza go i porusza. Niejeden pewnie po raz kolejny, oglądając spektakl, przeżywa odchodzenie własnych bliskich. Konfrontacja z tematem bólu i odchodzeniem oraz z własnymi doświadczeniami jest na pewno bardzo trudna, ale decydując się na uczestnictwo w tym seansie, otrzymujemy też pewnego rodzaju oczyszczenie i nadzieję.
__
"Goście Wieczerzy Pańskiej" z Nowego Teatru w Warszawie z kolei to spektakl, na który można spojrzeć przychylnym okiem i wtedy się spodoba, ale można też go skrytykować za minimalizm, który być może srogo zawiedzie tych, którzy oczekiwali scenicznych fajerwerków. Bo w tej propozycji wyreżyserowanej przez Tomasza Fryzła są tylko aktorzy wrzuceni w białą, skromną przestrzeń, na której tle wyświetlają się swoiste wskazówki inscenizacyjne dla widza. Mamy sobie dane sytuacje wyobrażać, projektować w umysłach. Reżyser i aktorzy podsuwają nam kolejne sceny, konfiguracje postaci, ich ustawienie, wreszcie ich dialogi, monologi, przemyślenia. Są jakby wyjęci z otoczenia i ustawieni w potencjalnych przestrzeniach, które wypełniamy za pomocą naszej wyobraźni my sami. Niektórym pewnie nasuwają się tu skojarzenia z tzw. green boxami, na tle których kręci się współcześnie mnóstwo filmów, wypełniając je później cyfrowo stworzonym światem przedstawionym.
Spektakl na podstawie scenariusza Ingmara Bergmana dotyczy - co dla tego twórcy znamienne, choć przyznaję, że akurat tego filmu nie widziałam - spraw fundamentalnych dla człowieka. Bohaterowie to m.in. wątpiący pastor, zakochana w nim bez wzajemności nauczycielka, schorowany kościelny i znajomy, który chce popełnić samobójstwo. Jest tu tyle beznadziei: smutek, ból ciała jak i duszy, zwątpienie, odrzucenie, niekochanie... Świat to padół łez, bezsensowne istnienie pozbawione radości. Bezcelowość życia zakończonego po prostu śmiercią przeraża. Aktorzy jednak grają oszczędnie - to znaczy nie krzyczą rozpaczliwie, nie rzucają się w konwulsjach, nie płaczą. Owszem, jest w ich bohaterach jakiś ból istnienia, ale stwarzają też pewien dystans między nimi a sobą. Grają i my wiemy, że grają, odtwarzają, nie wcielają się na sto procent w przypisane im postaci. I to działa, pociąga, sprawia, że widz z przyjemnością obserwuje to rozwarstwienie.
To ciekawe teatralne doświadczenie, oglądać kilku świetnych aktorów bez żadnych dodatków, odsłoniętych, nie zanurzonych w dekoracjach, nie oplecionych kamerami, ekranami, feerią świateł itp. Choć światło akurat też gra tu pewną rolę, ale jest - jak całość - wyważone, skromne. Ogołocić artystę - to ryzykowne dla reżysera, ale jeśli ma się do czynienia z artystami z Nowego Teatru to można to czynić śmiało. I tak też Tomasz Fryzeł uczynił. Dał im też przejmujące, surowe dialogi, ale włożył im też w usta didaskalia, co właśnie pozwala im trzymać dystans.