Spektakl wysokich lotów
"Lot nad kukułczym gniazdem" - reż. Ingmar Villqist - Teatr Bagatela w KrakowieCzasem w życiu przychodzi nam ochota, by coś spsocić. Narozrabiać. Wyżyć się po prostu. Ale, żeby to zrobić, trzeba mieć odwagę. Zamknięci w zakładzie psychiatrycznym pacjenci pozbyli się jej w trakcie nieudanych prób bycia sobą w świecie zewnętrznym. I nie mają zamiaru o nią zawalczyć. Oprócz „Maca", który wcale się tej odwagi nie pozbył. Zabrano mu ją siłą.
Na oddział dla psychicznie chorych przybywa nowy pacjent. Mimo że jest noc, jego przyjęciem zajmuje się Siostra Ratchet. Silna to osobowość i władcza. Swoją pozycję w tej instytucji zaznacza wobec nowicjusza niemal od razu, karcąc na jego oczach jak małego chłopca zbyt śmiałego sanitariusza. McMurphy, bo tak nazywa się nowoprzyjęty, od razu tę władczą manierę siostry przełożonej zauważa. I próbuje ją wykorzystać, flirtując chwilę ze swoją przełożoną. W tym momencie kobieta - sądząc po jej przelotnym, słabym uśmieszku - wydaje się być zadowolona z takiego rodzaju adoracji. Nie trwa ona jednak zbyt długo. Na drugi dzień wszystko zostaje przywołane przez Siostrę Ratched do porządku.
Od tego czasu życie „Maca" stanie się jednym pasmem udręki przeżywanej w zamknięciu, przerywanej z rzadka chwilami radości. Kiedy koledzy z oddziału zaczynają reagować na jego działania. Gdy uda mu się zmusić ich do samodzielnego myślenia. Jak zaburza spokojny tok spotkań całego oddziału pod komendą despotycznej Ratched. W momencie, kiedy ma możliwość się zabawić razem ze sprowadzonymi do szpitala koleżankami, które swoją obecnością rozbudzają erotyczne fantazje tkwiących za kratkami biedaków.
To, że dali się tam wsadzić na własne życzenie, jest dla McMurphy'ego kompletnie niezrozumiałe. On sam przecież trafił tam na chwilę i właściwie przez przypadek. Ale reszta? Dlaczego postanowiła zrezygnować ze swojego życia? Tego bohater nie pojmie, ale widzowie rozumieją bardzo dobrze. Nagle nachodzi nas przerażająca refleksja - czy przypadkiem sami nie jesteśmy zniewoleni przez innych? Czy mamy do końca odwagę żyć po swojemu? Kto, szczególnie na to drugie pytanie, może sobie odpowiedzieć twierdząco z ręką na sercu, temu należy szczerze pogratulować. Reszta, powinna przestać łykać białe tabletki lub słuchać innych i podążyć za swoim marzeniem.
Brzmi banalnie? Być może. Ale myślę, że tę oczywistą prawdę musimy sobie raz na jakiś czas powtórzyć, zwłaszcza, że mamy tendencję do jej zapominania. Stajemy się wówczas zniewolonymi pacjentami w szponach jakiejś Ratched. Trybikami w maszynie biurokracji. Królikami doświadczalnym wszechwładnego, szalonego naukowca. Budząc się z tego letargu, który sami sobie zadaliśmy, należy jednak liczyć się z tym, że zarówno nabycie pełnej świadomości, jak i konsekwencja w realizowaniu własnej wizji życia, będzie bolesna. Na własnej skórze przekonał się o tym McMurphy, któremu zafundowano podróż w kosmos, czyli lobotomię. Za wszystkim stoi oczywiście niewzruszona Siostra Ratched, uosabiania z porządkiem i ładem.
A wydawało się - przynajmniej na tym samiutkim początku, że będzie do „kupienia". Że może się otworzy. Da się ponieść chwilowej emocji. Ale nic z tego. Uczucia Siostra Ratched schowała głęboko do kieszeni swojego białego uniformu. Kieruje nią zdrowy rozsądek i trzymanie się reguł. Świat jest bardzo nudnym miejscem, kiedy brak w nim emocji - zdaje się mówić reżyser poprzez swojego bohatera. I nie sposób nie przyznać mu racji. Nieraz chciałoby się - oglądając te spektakl - podbiec do Ratched, w którą znakomicie kreuje delikatna, ale tu również i zimna i oschła Urszula Grabowska - i na przykład potargać jej włosy lub ją uszczypnąć. Żeby wydała jakiś niekontrolowany okrzyk, stała się choć trochę ludzka.
Spektakl w reżyserii Ingmara Villqista to fascynująca podróż w nieznane. Długo się rozkręcająca. Bo, oprócz chęci opowiedzenia pewnej historii (którą zapewne wszyscy lepiej bądź gorzej znamy z książki lub kultowego filmu), reżyserowi chodzi również (a może przede wszystkim) o pokazanie rodzących się relacji między bohaterami i emocji, jakie stają się ich udziałem. Żeby wiernie je oddać, nie można pędzić z akcją na przysłowiowe złamanie karku. Stąd dość długa introdukcja, niespieszne sceny z udziałem pozostałych pacjentów, powolne dojrzewanie bohaterów do buntu. Ale wszystko to pokazane jest w sposób niezmiernie interesujący. Na wyciągnięcie naszej ręki. Blisko widza. Siedzimy naprzeciw aktorów. Dzielą nas od nich może raptem dwa, trzy metry. Reżyser wpadł na pomysł, by całą salę, w której odbywa się spektakl, zaaranżować na wnętrze szpitala. Zatem na oddziale znajdują się nie tylko pacjenci i kadra szpitalna, w których to udanie bohaterów wcielają się aktorzy Teatru Bagatela, lecz także i widzowie. Na kilka godzin dosłownie zostajemy zamknięci i wrzuceni w wykreowany myślą reżysera świat. Możemy z bliska przyglądać się budowanym (i niszczonym) między postaciami relacjom jak pod lupą.
Przez ponad trzy godziny wszystko gra, ale delikatnie. Mnogość drobnych gestów i ukradkowych spojrzeń, łagodna muzyka, słowa, ale i wymowne milczenie - z tego zbudowany jest spektakl. Choć nie w całości. Dynamikę, hałas wprowadza swoją osobą McMurphy, świetnie zagrany przez Michała Kościuka, który namiętnie walczy o swoją godność krzykiem, nieokrzesaniem i męskością. Zupełna przeciwnością jest Wódz, zjawiskowo kreowany przez Dariusza Starczewskiego. Wyciszony i milczący, chociaż w inscenizacji Villqist daje mu dojść do głosu w dość niebanalny sposób.
„Lot nad kukułczym gniazdem" w Teatrze Bagatela to nie tylko mądra opowieść o ludziach i ich sposobach na pojmowanie życia, lecz również prawdziwa kopalnia oryginalnych reżyserskich pomysłów, dzięki którym spektakl ogląda się z niekłamanym zainteresowaniem. Świetnym rozwiązaniem jest umieszczenie wszystkich w jednej przestrzeni, o czym dobitnie świadczy złowieszczy chrzęst klucza przekręcanego na początku spektaklu przez Siostrę Ratched. Punkt dla reżysera za psychodeliczne sceny z udziałem królików doświadczalnych, kompletnie zmieniające nastrój. Za dosłowne, ale nie obrazoburcze potraktowanie hasła „ludzie-rośliny". za wzruszającą scenę łowienia ryb, będącą pochwałą wyobraźni i kreacji. No i za wstrząsającą podróż w kosmos, którą wspólnie z bohaterami odbyliśmy i wykład o lobotomii, w trakcie którego chce się natychmiast opuścić salę, ale można, bo przecież jest zamknięta! Ale to dobrze. Inaczej przecież nie mielibyśmy okazji zobaczyć wszystkiego do końca. A warto. No i jeszcze za wykorzystanie środków teatru radiowego, które całość pozwalają wziąć nam w nawias, nieco się zdystansować i ochłonąć.
Lubię spektakle reżyserowane przez Ingmara Villqista, bo ich autor pozwala wejrzeć mi na chwilę w serca i myśli swoich bohaterów. Nad sceniczny fajerwerk przedkłada wiwisekcję ludzkich przemyśleń ubranych w zgrabne dialogi, których sens jest często bolesny, a konstatacja całości raczej smutna. Podoba mi się ta możliwość obserwacji. W kameralnej przestrzeni i z dobrze poprowadzonymi aktorami. Tak więc czekam na więcej.