Śpiewajcie śpiewajcie – poproszę więcej!
Spędziłam teatralny – jedenastolistopadowy – weekend na widowni.Dwa miasta, dwa teatry, dwa zupełnie różne spektakle – "Młynarski. Trochę miejsca" Mateusza Bieryta w poznańskim Teatrze Nowym oraz "Romeo i Julia" Jana Klaty we wrocławskim Teatrze Muzycznym Capitol. Oba przedstawienia wspaniałe!
"Młynarski. Trochę miejsca" to przepiękna zabawa formą i wyrazisty popis umiejętności reżyserskich Bieryta – aż trudno uwierzyć, że to jego debiut w tej roli! Na spektakl składa się kilkanaście utworów Wojciecha Młynarskiego. Niektóre dobrze znane – na przykład "Jesteśmy na wczasach" w wykonaniu Jana Romanowskiego czy "Lubię wracać tam, gdzie byłem" w wykonaniu wespół z publicznością Michała Badeńskiego (do złudzenia podobnego do reżysera), a niektóre znane trochę mniej – na przykład zaskakująca zupełnie "Wojna zawsze jest blisko" w wykonaniu Julii Rybakowskiej.
Niezwykle ciekawe – moim zdaniem też dość nieoczywiste – zdają się minimalistyczna scenografia i barwne kostiumy pomysłu Aleksandry Grabowskiej. Całkowicie biała, trójkątna scena, na jej lewej ścianie trzy wyjścia, przez które widać kulisy, na prawej okno. I pośród tej czystej bieli poruszają się postaci w kolorowych strojach – wyglądają trochę jak przybysze z lat 70., a trochę jak uciekinierzy z pokazu nowej kolekcji Zary czy Urban Outfitters. Barwne są nie tylko stylizacje, lecz również gesty i głosy.
Piosenki, które wybrzmiewają ze sceny, pojawiają się w nieco odświeżonych aranżacjach (Dawid Sulej Rudnicki) – absolutnie chwytające za serce było końcowe wykonanie "Idź swoją drogą" całego zespołu. Po obfitej uczcie muzycznej aktorzy siadają na skraju sceny i a capella śpiewają jeden z najbardziej znanych utworów Młynarskiego. Niektóre wykonania pełne są magnetyzujących ruchów, jak na przykład "O tych, co się za dobrze poczuli" (rewelacyjna Gabriela Szmel), inne zaś – statyczne, zatrzymane niejako w przestrzeni, jak "Chrońcie dzieci" (Julia Rybakowska). W "To ile dopłacam" (Oliwia Nazimek) nie zabrakło także humoru – bez którego nie ma przecież liryki Młynarskiego.
Jeśli mogę sobie pozwolić na wskazanie pewnego braku (zwanego "brakiem" tylko i wyłącznie przez pryzmat moich osobistych preferencji w zakresie twórczości Młynarskiego), to chciałabym wyrazić żal spowodowany pominięciem jednej z najpiękniejszych piosenek Mistrza, "Polska miłość", dostarczającej tyle wzruszenia, ile czułości. Te jednak – co pragnę podkreślić – zostają widzom dostarczone przez inne utwory, jak "Jeszcze w zielone gramy" czy wspomniane już "Idź swoją drogą".
Całość, to znaczy oprawa muzyczna, aktorska, scenograficzna, pozwala całkowicie zanurzyć się w świat piosenki i na półtorej godziny oddać się muzyce. I rzeczywiście pokusa immersji jest tak duża, że publiczność niekiedy nuci razem z aktorami refreny piosenek, a nawet śpiewa całe utwory, jak na przykład "Lubię wracać tam, gdzie byłem" – tu warto zauważyć podobieństwo do eksperymentu "Wodecki/Pater". Ze spektaklu wychodzi się w emocjonalnym uniesieniu, z niezwykle przyjemnym uczuciem ciepła.
Zupełnie odmiennym, choć równie budującym, było doświadczenie "Romeo i Julii" Jana Klaty. Nie ukrywam, że gdy jadę na spektakl tego reżysera, zawsze jestem pozytywnie nastawiona, a na widownię wchodzę w przekonaniu, że zaraz zobaczę coś niezwykłego. Raz na jakiś czas dla zdrowia estetycznego po prostu muszę przyjąć dawkę specyfiku zwanego "teatrem Klaty". I tak też się stało we wrocławskim Teatrze Capitol. Satysfakcja ogromna.
Historia dwojga werońskich kochanków jest bardzo dobrze znana. Tym trudniej jest ją atrakcyjnie wystawić – adaptacji na przestrzeni lat powstało przecież wiele. W inscenizacji Klaty doceniam to, że nie próbuje się Shakespeare'a unowocześniać, kreślić współczesnych nam kontekstów. Klata (odpowiedzialny nie tylko za reżyserię, lecz również za dramaturgię) raczej pokazuje wiarę w widza i w jego naturalną intuicję w samodzielnym odnajdywaniu tych kontekstów. Historia Julii i Romea jest opowiedziana na deskach Capitolu bardzo prosto, dokładnie tak jak opowiedział ją Shakespeare, a przed widzem stoi zadanie, aby odczytać zawarte w niej sensy. Jest to zresztą charakterystyczne dla twórczości Klaty – pozwolić tekstom mówić. I jest to niewątpliwie siła tego teatru.
Scenografia (Mirek Kaczmarek) utrzymana jest w stylistyce gotyckiej – scenę wypełniają groby (w końcówce spektaklu przestrzeń zostaje rozszerzona o lustrzane, horyzontalne odbicie tego cmentarza). Cała akcja dramatu dzieje się właśnie tu, a przestrzeń dopełniają materiały wideo wyświetlane na tylnej ścianie sceny, a także efektowne kostiumy postaci. Wraz z ojcem Laurentym (Konrad Imiela) – nieco demonicznym – pojawia się na scenie kamper. Nie sposób odrzucić skojarzenia z adaptacją filmową Baza Luhrmanna – konwencja, owszem, jest nieco podobna, jednak Klata nie próbuje przełożyć estetyki filmu na scenę.
Może zdawać się, że przy wielości postaci, a także – wbrew pozorom – wątków, nieco ginie wyrazistość poszczególnych aktorów, jednak chyba niestety taka jest konwencja samego musicalu jako spektaklu scen zbiorowych, w którym nawet indywidualne popisy wokalne należą do całości. I tę specyfikę właśnie widać u Klaty – choć dramaturgicznie to Romeo (Jan Kowalewski) i Julia (Klaudia Waszak) zdają się najważniejsi, stanowią oni jedynie element większej układanki. Tak na przykład przepiękny, ekspresjonistyczny popis Hugona Tarresa w roli umierającego Merkucja, fantastyczny, przedzierający głos Emose Uhunmwangho jako Ducha Werony – razem składają się w jedną opowieść.
Spektakl trwa ponad trzy godziny i utrzymany jest w jednolitej atmosferze grozy (zgodnie zresztą z dramatem) – o czym warto pamiętać, wybierając się na to przedstawienie. Zdaje się, że nie wiedział tego pan, który w trakcie przerwy wyznał swojej partnerce (proszę wyobrazić sobie pełną rezygnację i zniechęcenie w jego głosie): "Nie sądziłem, że to będzie takie ciężkie". Myślę, że trudno o lżejszą formę przedstawienia szekspirowskiej tragedii niż ta, którą proponuje Klata – muzyczną, zaśpiewaną na ponad dwadzieścia głosów, barwną i wierną tekstowi. Jest w tej lekkości wdzięk i geniusz reżysera.
Muszę poczynić jeden negatywny komentarz, niezależny właściwie od samego spektaklu, dotyczący zaś dość prozaicznej sprawy. Dawno nie byłam na tak źle usytuowanej względem sceny widowni, jak ta w Teatrze Capitol. Niestety, siadając w rzędach dalszych niż dziesiąty, nie możemy liczyć na dobrą widoczność. Jest to tym bardziej denerwujące, że musical, równie co dźwiękiem, operuje warstwą estetyczną, scenografią, kostiumami, w końcu choreografią. Ich pełną obserwację zaś uniemożliwiają głowy widzów z poprzedzających foteli. Na szczęście siła inscenizacji płynąca ze sceny była na tyle wyrazista, że przeniknęła przez wszystkie przeszkody i dała się odczuć w XIII rzędzie. Choć – jeśli uda mi się wrócić do Capitolu – będę szukać miejsca w pierwszych rzędach.
Pozwolę sobie jeszcze na komentarz okolicznościowy. Klata na dzień niepodległości właściwie stał się – zupełnie przypadkowo – moją tradycją. Dwa lata temu widziałam w krakowskim Starym Teatrze "Wesele", rok temu niezapomniane "Wyzwolenie" w gdańskim Teatrze Wybrzeże, w tym roku – "Romeo i Julię". I myślę, że to najlepszy sposób świętowania tego dnia.
Oba spektakle – "Młynarski. Trochę miejsca" oraz "Romeo i Julia" – choć reprezentujące odmienne estetyki i style teatru: piosenki aktorskiej i musicalowego dają niezmierzoną wiarę w kondycję teatru muzycznego. Pina Bausch apelowała: "Tańczcie, tańczcie! Bo inaczej jesteśmy zgubieni!", a ja nieśmiało ten apel zmienię i poproszę: "Śpiewajcie, śpiewajcie! Bo inaczej jesteśmy zgubieni!".
__
"Młynarski. Trochę miejsca" - reż. Mateusz Bieryt - Teatr Nowy w Poznaniu
"Romeo i Julia" - reż. Jan Klata - Teatr Muzyczny Capitol we Wrocławiu