Sprzedać się czy nie sprzedać?
"Czuję wstyd, żyjąc w takim świecie" - aut. Jolanta Janiczak - reż. Wiktor Rubin - Teatr im. A. Fredry w Gnieźnie"Zastrzegam sobie wyłączne posiadanie swojego życia" - pisała w listach Stanisława Przybyszewska. Żadnych kompromisów, żadnej pracy na zlecenie. Kogo dziś na to stać? Kto zdecydowałby się przyjąć postawę, którą Przybyszewska przyjęła 100 lat temu? Poświęcić się dla sztuki i dla sztuki umrzeć?
Stanisława Przybyszewska zmarła w wieku trzydziestu czterech lat w zapomnieniu, wyczerpana biedą i nałogiem. Tak mógłby brzmieć nekrolog, napis na grobie, wspomnienie pisarki, krótka notka biograficzna. Nieszczęśliwa od dziecka, nieszczęściem powleczona, z nieszczęścia zbudowana. Szczęśliwa była tylko, kiedy tworzyła, kiedy pisała, kiedy zatapiała się w świat swoich bohaterów.
Kluczową postacią był dla Przybyszewskiej Maksymilian Robespierre. Pisarka, bazując głównie na prorewolucyjnej monografii Alberta Mathieza, mocno idealizowała przywódcę jakobinów, polemizując z reakcyjnymi historykami. Przybyszewska widziała w Nieprzekupnym idealistę i geniusza, którego nie potrafili docenić współcześni mu działacze. Z biegiem czasu, coraz bardziej izolując się od świata zewnętrznego, wytworzyła silną więź emocjonalną ze swoim wyobrażeniem polityka. Największą sławę zdobyła pisząc dramat "Sprawa Dantona" (1929) – opowieść o walce pomiędzy stronnictwem popierającym Dantona a zwolennikami Robespierre'a.
Pozbawiona wszelkiej interesowności, skupiona na sztuce, gloryfikując życie duchowe, upodlała się fizycznie, rezygnując z jedzenia, higieny, leczenia, wygód. Mieszkając w obskurnym baraku, zmarznięta, świadomie pozbawiła się podstaw ludzkiej egzystencji. Odrzucała wszelką pomoc, która mogłaby godzić w jej niezależność. Zatopiona w narcystycznym uwielbieniu własnego geniuszu, przekonaniu o swej artystycznej wyższości, nie godzi się na zejście z postawionego samej sobie piedestału za żadną cenę. Nasuwa się pytanie, czy warto było?
Jolanta Janiczak po raz kolejny sięgnęła w swoim tekście po temat kobiety postawionej w kontrze do świata, w którym przyszło jej żyć. Kobiety, która z całej siły odpycha walec historii, który próbuje ją zniszczyć. Nie zawsze z sukcesem. Najczęściej nie. W spektaklu "Czuję wstyd, żyjąc w takim świecie" autorka śladowo porusza się po życiu Stanisławy Przybyszewskiej skupiając się przede wszystkim na ostatnich latach jej egzystencji. Bohaterka podróżuje mentalnie w swoją przeszłość, porusza się między realnymi postaciami z jej życia, żyjącymi i nieżyjącymi, a bohaterami swojej twórczości. Czy to wytwór zniszczonego narkotykami umysłu? Być może. Tak to wygląda. Omamy wzrokowe, słuchowe. Dziwne wizje. Powracające rozmowy. Wirująca w czasie i przestrzeni Przybyszewska zbliża się do marzenia, które wciąż jest nieosiągalne. Dobija ją rozpacz, że nie może tego marzenia uchwycić. Zadaje sobie pytanie: dlaczego? Jak każdy artysta, który nie rozumie, dlaczego świat nie dostrzega jego geniuszu. Jak pozostali bohaterowie tego spektaklu.
Przybyszewską gra Joanna Żurawska, absolutnie zawłaszczając scenę. W zgrzebnej szacie, na bosaka, sprawia wrażenie zjawy przybyłej z innego świata. Ona bardziej niż rzeczywiste zjawy, które ją otaczają, ponieważ ma najmniej rozsądku z nich. W swoim uwielbieniu sztuki najbardziej unosi się nad ziemią, jakby niosły ją jej ideały. Aktorka idealnie oddaje zatracenie bohaterki w jej świecie, jej bezkompromisowość. Złości, irytuje swoim przekonaniem o własnej doskonałości, swoim poczuciem wyższości. Tworzy postać Przybyszewskiej ze skrawków wyniosłości, twardości, maniackiego uporu. Jej Przybyszewska na pewno nie jest delikatną panienką, jaką moglibyśmy sobie wyobrazić w tamtych czasach. Jest ówczesną feministką, broniącą swojej postawy, pozbawionej skrupułów w dążeniu do realizacji swoich marzeń. Twardzielka z początku XX wieku.
Znakomitą rolę stworzył grający gościnnie Michał Czachor, aktor Teatru Powszechnego w Warszawie. Jego Przybyszewski idealnie odnajduje się w dzisiejszej rzeczywistości. Legenda europejskiej bohemy z czasów fin de siècle wygląda jak przedstawiciel cyganerii krakowskiej z nutą dekadentyzmu, ale mówi jak współczesny celebryta, pragnący uznania, sławy i lajków w mediach społecznościowych, wywiadów w telewizjach śniadaniowych. Obnaża swoje pragnienie bycia popularnym, uwielbianym, zapamiętanym, i jest w tym obnażeniu bardzo ludzki. Czachor nadaje swemu bohaterowi nieco cyniczny sznyt, porzuca wstyd, który mógłby towarzyszyć artyście, który sprzedał się dla sławy. Porusza swoim spokojem w tych wyznaniach. To już nie szatan krążący po krakowskim rynku 100 lat temu. To artysta podchodzący pragmatycznie do swojej kariery. Próbujący bezskutecznie zarazić swoim pragmatyzmem córkę, która jednak wybiera inną ścieżkę. Przybyszewski w wykonaniu Czachora to głos rozsądku próbujący ujarzmić obolałą duszę córki, chociaż sam ma duszę równie obolałą niespełnieniem.
Kamila Banasiak jako Zofia jest przeciwwagą dla tych dwóch postaci. Jej racjonalizm, twarde stąpanie po ziemi, ludzkie odruchy i pogodzenie się ze swoim losem, budują tarczę ochronną dla Przybyszewskiej. Aktorka nadaje swojej bohaterce cechy pewnej doskonałości, która drażni, dobroci, która drażni, bo jest to dobroć podszyta zazdrością i niechęcią. Zofia nosi w sobie pokłady kompleksów i pomagając Przybyszewskiej ma poczucie wyższości, bo w końcu może w czymś poczuć się od niej lepsza, rozsądniejsza. Tylko przez chwilę jednak, bo Przybyszewska wymyka jej się spod kontroli, jest nie do okiełznania. Dobre uczynki są tu podszyte złymi intencjami, zalegającymi negatywnymi emocjami.
Michał Karczewski w postać Janka, zmarłego męża Stanisławy, wprowadza pewną poetyckość, delikatność z siłą dającą pisarce wsparcie. Ale Janek sam jest artystą cierpiącym niedostatki życia, niedostatki uznania i niedostatki finansowe. Jest przeniknięty pewnym fatalizmem tak charakterystycznym dla tamtej epoki, który skazuje artystów na bolesną egzystencję. To fatalizm, który dotyka artystów bez względu na czasy, w których żyją, stąd błyskawiczny przeskok (dzięki projekcjom wideo) do współczesności, w której Janek, jak wielu podobnych mu artystów, umiera samotnie w hotelowym pokoju po złotym strzale lub czymś podobnym. Michał Karczewski funduje nam obrazek, który zafundowali nam wcześniej, Jim Morrison, Kurt Cobain, Whitney Houston i wielu innych. Obrazek fatalny, przejmujący, trudny i smutny. Aktor, przemieniając się z eleganckiego i uduchowionego dandysa w nagiego i zmaltretowanego fizycznie i psychicznie współczesnego artystę, tworzy klamrę, która zamyka świat artystycznego cierpienia w jednej przestrzeni.
Ciekawy jest także stary, przykurzony Robespierre Macieja Hązły. Tkwi gdzieś w umyśle Przybyszewskiej jak nikomu niepotrzebny relikt dawnej epoki, który już dawno chciałby się wyrwać i zniknąć, ale nie może. Postać ta chwilami jest nawet zabawna, co zdecydowanie zmniejsza ogromny ciężar, jaki niesie ze sobą przedstawiona historia.
Łukasz Surowiec lekko zarysował gdański barak, w którym spędziła ostatnie lata życia Przybyszewska, opierając na nim całą scenografię. Stworzył dziwne konstrukcje z belek, na których zasiaduje Robespierre, między którymi, w ciasnocie, przemieszcza się główna bohaterka. Ciasnota baraku kontrastuje z wielką białą, jakby zaśnieżoną przestrzenią, po której poruszają się pozostali bohaterowie.
Rafał Domagała ubrał bohaterów w stroje z epoki, co absolutnie nie przeszkadza budować uniwersalnego i ponadczasowego przesłania sztuki, w czym pomagają stworzone przez Łukasza Surowca wizualizacje.
Wiktor Rubin powrócił do Teatru Fredry w Gnieźnie po wyreżyserowaniu na tutejszej scenie spektakli "I tak mi nikt nie uwierzy" oraz "Mrowisko: z życia dobrej służącej". W przypadku najnowszej premiery stworzył widowisko na pograniczu teatru, filmu i performansu, budując pomost między przeszłością i teraźniejszością. W myśl Stanisława Przybyszewskiego, piewcy i propagatora modernistycznego hasła: "sztuka dla sztuki", uwznioślił to hasło, a następnie pozwolił mu opaść, przypominając o trudnych dylematach, z którymi borykają się artyści wszystkich epok - jak dalece można się sprzedać, żeby pozostać na fali? Na jakie ustępstwa można pójść, żeby sztuka pozostała nieskażona mało wartościowymi naleciałościami? Czy można dziś funkcjonować bez selfie, insta, rolek i tego typu rzeczy? Czy można tworzyć i tylko tworzyć. Czy trzeba tworzyć i promować, żeby twórczość sprzedać?
Nawiązują do tego sami aktorzy, którzy na początku przedstawienia wychodzą do foyer i proszą widzów o uznanie, o polubienia w mediach społecznościowych, o dobre opinie po spektaklu, bo artyści muszą jakoś egzystować i zaspokoić własne potrzeby, wcale nie tak wyszukane.
Duet Jolanta Janiczak i Wiktor Rubin zafundował widzom piękne w swojej wymowie, choć trudne przedstawienie. Niekoniecznie tylko o artystach, bo czy my wszyscy nie przeżywamy dylematów: "Sprzedać się czy nie sprzedać - oto jest pytanie?".
Obsada: Kamila Banasiak - Zofia, Joanna Żurawska - Stanisława Przybyszewska, Michał Czachor (gościnnie) - Stanisław Przybyszewski, Maciej Hązła - Robespierre, Michał Karczewski - Janek.
Reżyseria - Wiktor Rubin, współpraca reżyserska i dramaturgia- Jolanta Janiczak, scenografia i wideo - Łukasz Surowiec, kostiumy- Rafał Domagała, muzyka- Krzysztof Kaliski, reżyseria światła- Monika Stolarska, zdjęcia: Dawid Stube.
Prapremiera 26 października 2024 r.