Sukces może rozbestwić
rozmowa ze Stanisławą CeliñskąJa się specjalnie nie udzielam, nie bywam na bankietach. Staram się żyć normalnie, chodzić na spacer z moim pieskiem. Zrozumiałam też, że nie mogę się uzależnić od zawodu. Bo tylko od jednej rzeczy można się uzależnić bezpiecznie, od miłości do Pana Boga. Można Go kochać bezgranicznie. To niczym złym nie grozi.
Ryszarda Wojciechowska: Jeszcze przed chwilą była Pani na scenie umierającą Grace. Łatwo zrzuca się "skórę" takiej bohaterki?
Stanisława Celińska: - W przypadku Grace wyjście z roli troszkę trwa. Początkowo bałam się grania chorej kobiety. Ale potem zrozumiałam, że Grace ma w sobie wielką siłę. I warto się z kimś takim zaprzyjaźnić. Nie ma lepszego sposobu na poznanie drugiego człowieka, niż zagranie go. RW: Zaskoczyła nas Pani niedawno, mówiąc w jednym z wywiadów, że właśnie zaczyna... trzecie życie. SC: - To będzie mój powrót do młodości (śmieje się). Pierwsze życie zakończyło się piciem.
Drugie tym, że przestała Pani pić i stała się silna. Tak sobie to Pani podzieliła...
- Niczego sobie nie dzieliłam. Życie samo mi ten podział przyniosło. Myślałam, że wszystko się pięknie ułoży. Ale w pewnym momencie nastąpiło załamanie i trzeba było wrócić do początków. A kiedy nabrałam już siły, zrozumiałam, że można spróbować zawalczyć jeszcze raz.
O co tym razem?
- O sylwetkę i duchowość, która się łączy z pewną ascezą w żywieniu. Poddałam się kuracji, poprzedzonej badaniem krwi. Dzięki temu wiem, co mogę jeść, a czego mi nie wolno. Teraz czuję się dobrze. Schudłam parę kilogramów bez specjalnego katowania się. Jest mnie coraz mniej, a jednocześnie nie tracę na sile. Myślę, że ja dlatego wcześniej tyłam, żeby mnie było więcej. Należę do osób wrażliwych, nawet powiedziałabym przewrażliwionych, więc chciałam nabrać sił i tak mocno stanąć na ziemi. Teraz dalej chcę mocno po niej stąpać, ale już chudsza. Chociażby ze względu na kolana, które przez te kilogramy cierpią.
Ale sama Pani przyznała, że publiczność polubiła już tę grubą Stachę. I chce nam ją Pani odebrać?
- Nadal będę charakterystyczna. Zresztą nie wiem, ile mi się uda zgubić kilogramów. Bo to się tak tylko łatwo mówi. Ale fajne w tym wszystkim jest to, że człowiek próbuje się ze sobą boksować. Chyba nie ma nic przyjemniejszego niż zwycięstwo nad samym sobą.
W tym trzecim życiu zdążyła już Pani sobie i nam zafundować debiut płytowy "Nowa Warszawa". Krytycy są zachwyceni. Skąd pomysł na wydanie albumu?
- Pomysł nie był mój. Jestem ostatnią osobą, która chodzi wokół siebie i własnych spraw.
To jednak nie powinno nas dziwić, bo przecież Pani śpiewa od lat.
- Muzyka to moja główna muza, chociaż zaniedbana. Pomysł na płytę urodził siew Teatrze Nowym. Temat Warszawy wymyślił Mike Urbaniak, jak również to, że piosenki będę nagrywać z Quartetem. A z kolei wiolonczelista z Quartetu Michał Pepol porozumiał się z Bartkiem Wąsikiem, pianistą, który całość zaaranżował. I w ten sposób powstał kwintet, a ze mną nawet sekstet. Z tej pracy wynikło dla mnie wiele dobrych rzeczy - nominacje w kategorii wydarzenie i człowiek roku w plebiscycie "Gazety Wyborczej", no i to, że zaprzyjaźniłam się z Muńkiem Staszczykiem, którego wcześniej nie znałam.
Jego "Warszawa" w Pani wykonaniu to istna perełka. Muniek coś powiedział?
- Jest zachwycony płytą. Cieszy się, że jego piosenka znowu ożyła i ma słuchaczy. A ja z kolei jestem zachwycona Muńkiem. To szczery, wspaniały facet.
"Zadziorna jak stara Praga, swojska jak Grochów, nastrojowa jak Muranów, różnorodna jak Powiśle, romantyczna jak Żoliborz, przebojowa jak Mokotów" - to o Pani. Zgadza się?
- Kiedyś Agata Młynarska w telewizyjnym wywiadzie zapytała mnie: To jaka w końcu pani jest? Odpowiedziałam, że kolorowa. Bo ja robię dużo różnych rzeczy i mam wrażenie, że przez to widzę wiele kolorów świata. Wczoraj w Warszawie śpiewałam piosenki Osieckiej z Krysią Tkacz. Dzisiaj w Gdańsku musiałam się przestawić na spektakl "Grace i Gloria". Rolnik stosuje płodozmian, bo wie, że wtedy ziemia się nie wyjaławia. Ja też tak lubię. Z ról dramatycznych przechodzę w komediowe i wtedy coś z dramatu zostaje w komedii, a z komedii w dramacie. To się wszystko wypełnia.
Teatr jest najważniejszy? Krzysztof Warlikowski powiedział, że teatr uratował Pani życie. Przesadził?
- Praca jest bardzo ważna w naszym życiu. Człowiek w pracy czuje się potrzebny. Z tym, że najlepsza zasada jest taka - pracujesz po to, żeby żyć, a nie żyjesz po to, żeby pracować.
Co jest takiego pociągającego w teatrze? Na czym ta magia teatru polega?
- Człowiek z jednej strony staje się kimś innym, a z drugiej więcej dowiaduje się o sobie. Wpuszczając w siebie pewne tematy, musi sobie zadawać pytania. Powiedzmy, że ktoś gra Hamleta. Jeśli zagra tak samo jak poprzednik, to nie ma w tym nic ciekawego. Ale jeśli Hamletowi da kawałek siebie, trochę własnej wrażliwości, swoich lęków, niepokoju, to my się cieszymy, bo widzimy innego Hamleta. A jednocześnie widzimy w nim coś z siebie. Albo moja Grace. Dosyć głęboko wchodzę w tę teatralną rzeczywistość. Kiedy jestem na scenie, kocham te ściany, meble, obrazki. Jestem w domu mojej Grace. Czy to nie magia?
Pani potrafi tak bardzo stać się swoją bohaterką, że nie czuje wstydu, nawet wtedy, kiedy aktorka może go czuć. Świetnie to widać na przykładzie Pani Gertrudy w "Hamlecie". Jest nawet pewna anegdota...
- Pewnie chodzi o moment, kiedy Klaudiusz ma włożyć Gertrudzie rękę za koszulę i złapać ją za pierś? Marek Kalita, który grał Klaudiusza na próbach dość nieśmiało próbował dotykać mojej piersi przez koszulę. Krzysio Warlikowski się temu sprzeciwił, bo co to za dotykanie przez materiał? Widziałam, że Marek, który jest skromnym, wrażliwym człowiekiem, bardzo się wstydził tego momentu. Więc mu powiedziałam: - A co ty się wstydzisz? Przecież to jest pierś Gertrudy, a nie moja (śmieje się). Tak wygląda właśnie głębokie wchodzenie w postać.
Nie żałuje Pani swojej szczerości sprzed lat? W internecie przy nazwisku Stanisława Celińska można przeczytać: jedyna polska aktorka, która przyznała się do alkoholizmu.
- Wcześniej bywały chwile, że żałowałam. Teraz już nie. Bo wiem, że dzięki temu wyznaniu zrobiłam wiele dobrego.
Rozliczyła Pani siebie w stylu nie ma zmiłuj.
- Kiedy zrozumiałam, że Opatrzność miała w tym swoją zasługę, wiedziałam, że opowiadam po to, żeby pomóc ludziom uporać się z tym, z czym ja się przez parę lat zmagałam.
Poczucie misji?
- Zawsze chciałam być człowiekiem, a nie tylko zbolałą artystką, która unosi się w oparach sztuki. Ale łatwo nie było. Babcia mnie wychuchała i wymuskała chcąc zrekompensować mi ciężkie dzieciństwo. Dać miłość, której tak niewiele jako dziecko dostawałam. Bardzo mnie rozpieściła Stąd potem to poczucie, że mi się wszystko należy. A z drugiej strony chciałam szybko i mocno dotknąć życia. Wiele przeżyć. Urodzić dzieci, założyć dom.
Pewnie też pierwsze sukcesy przyszły za wcześnie. "Krajobraz po bitwie" z Pani rolą, festiwal w Cannes, czerwony dywan, a na nim Stasia Celińska z Polski, zaledwie dwudziestotrzyletnia. Kto na to jest odporny?
- Sukces trudniej unieść niż klęskę. Klęska mobilizuje, a sukces może rozbestwić. Teraz, kiedy po recitalu ktoś mnie całuje w rękę, dziękując za piosenkę, to mam świadomość, że ten pocałunek nie jest jedynie dla mnie. Bo ta piosenka to nie tylko mój głos, ale też czyjś piękny tekst i muzyka.
Ma Pani luksus odmawiania ról czasami?
- Odmówiłam udziału w kilku filmach, czując, że to nie to. Ale nie tylko dlatego. W tej chwili dużo śpiewam. Jeżdżę z recitalami. Mimo że mam kredyty i czasami finansowo jest ciężko, to jakoś ciągnę ten wózek, bez brania udziału w reklamie.
Nie daje się Pani namówić?
- Kiedy mam wątpliwości: brać udział w reklamie czy nie, wtedy zadaję sobie pytanie, czy Holoubek by się zgodził? I odpowiedź brzmi: nie. Ja nie potępiam udziału w reklamie, ale sama go unikam. Oczywiście, gdyby się tak stało, że nie mam co do garnka włożyć, albo musiałabym pomóc własnym dzieciom, może wtedy bym się zgodziła. Pamiętam sytuację sprzed lat. Było mi naprawdę ciężko. Bez grosza przy duszy, bez etatu w teatrze. I zadzwonił ktoś z taką propozycją. Odruchowo powiedziałam: Dziękuję, ale w reklamach nie biorę udziału. Odłożyłam słuchawkę i pomyślałam: Jezu, przecież ja nie mam pieniędzy. Ale trudno, już odmówiłam. I dosłownie jeszcze tego samego dnia był kolejny telefon z rolą w serialu "Siedlisko". Także Pan Bóg czuwa.
Z jednej strony nie odmówi Pani Warlikowskiemu i zagra kobietę z peep-show, a z drugiej potrafi Pani odrzucić rolę, w której trzeba napluć na krucyfiks.
- Nie mogłam tego przeskoczyć. Świętej pamięci Krzysio Zaleski reżyserował "Żywoty świętych". Zaproponował mi zagranie postaci, która pluje na krzyż i wyzywa obraźliwie Chrystusa. Powiedziałam: Krzysiu, wybacz, ale nie zrobię tego. Może to amatorskie. Trudno. Nicolas Cage podobno zjadł robaka, bo tego wymagał scenariusz. Ja nie dałabym rady.
Co tam zjedzenie robaka. Pani w "Oczyszczonych" zagrała podstarzałą kobietę z peep-show, która pokazuje swoje nie najmłodsze i nie najładniejsze nagie ciało.
- Pamiętam, jak po spektaklu podeszła do mnie pani mniej więcej w moim wieku i podziękowała za to, że moja rola jest dowodem na to, iż kobieta w każdym wieku ma prawo do miłości.
To była jednak trudna granica do przekroczenia, tak się publicznie obnażyć.
- Łatwo nie było. Uciekałam z tej sztuki przynajmniej trzy razy. Aż w końcu się do niej przekonałam. Zrozumiałam jej sens, a także to, co nagie ciało może powiedzieć na scenie. I zrozumiałam też, że nagie ciało ma prawo być różne. Inne u Rubensa, inne u Giotta. Inaczej przemawia do nas ze sceny ciało młode, inaczej ciało starszego człowieka. Inną niosą prawdę. Wyobraźmy sobie Apolla w garniturze i pod krawatem. To już nie to. A tak nikogo nie razi, że stoi sobie z tym swoim małym fiutkiem. (śmieje się)
Już jako dwunastolatka napisała Pani w pamiętniku: Chcę być aktorką. Były potem takie momenty, że żałowała Pani tego wyboru?
- Były, kiedy nie dawałam sobie rady psychicznie. Kiedy miałam problemy z alkoholem. Byłam zagubiona. Zawód stał się dla mnie trudny. Myślałam o tym, żeby być inspicjentem, pracować w przedszkolu. Być kimś innym przez chwilę. Ale teraz sobie z tym radzę. Bo moje życie, poza pracą, jest bardzo zwykłe. Ja się specjalnie nie udzielam, nie bywam na bankietach. Staram się żyć normalnie, chodzić na spacer z moim pieskiem. Zrozumiałam też, że nie mogę się uzależnić od zawodu. Bo tylko od jednej rzeczy można się uzależnić bezpiecznie, od miłości do Pana Boga. Można Go kochać bezgranicznie. To niczym zcym nie grozi.
Od drugiego człowieka też niebezpiecznie się uzależnić?
- Bardzo. Jeśli się komuś mówi: żyć bez ciebie nie mogę - no, chyba że żartem - to jednak się go w jakiś sposób uziemia. Czyni odpowiedzialnym za swoje życie. Jest taka książka Anthony'ego de Mello, w której znalazłam najpiękniejszą definicję miłości. W tej książce ksiądz mówi do swojego przyjaciela, że jest bardzo szczęśliwy, mając go u boku. I opisuje to niezwykłe szczęście wieloma wzniosłymi słowami. A kończy w następujący sposób: "Ale kiedy ciebie nie ma, to też jest DOBRZE". Zgadzam się z tym. Kiedy żyjemy w zgodzie ze sobą, lubimy siebie, wtedy nie czujemy się samotni. A poza tym wierzę, że jest tak, jak mówi Grace, którą przed chwilą grałam: "...ja nie jestem zupełnie sama, jest ze mną miłosierny Bóg".