Szekspirowska miłość współcześnie
"Romeo i Julia" - reż: Janusz Józefowicz - Teatr Studio Buffo w WarszawieMusical "Romeo i Julia" to zainspirowana dramatem Szekspira historia tragicznej miłości dwojga nastolatków. Dzięki współpracy Janusza Józefowicza i Janusza Stokłosy możemy podziwiać spektakularny powrót do historii tego wielkiego uczucia w wersji unowocześnionej i niezwykle oryginalnej
Musical rozpoczął się żywiołową sceną. Z chwilą odsłonięcia kurtyny rozległa się głośna muzyka, a oczom widzów ukazała się dyskoteka. Już w tym momencie wiadome było, że sztuka została zinterpretowana w innowacyjny sposób. Teksty piosenek, postawy i kwestie aktorów sprawiły, że szekspirowska historia została osadzona w czasach współczesnych. Świadczy o tym m.in. scena, kiedy Marta grozi Romeo mafią rosyjską czy hip-hopowe piosenki kolegów Romea. Dzięki temu zabiegowi został uwypuklony ponadczasowy konflikt pokoleń, polegający na braku porozumienia między rodzicami i dziećmi. Jednak pierwsze piętnaście minut spektaklu było rozczarowujące. Dopiero scena balu u Capulettich zrobiła wielkie wrażenie i rozpoczęła udane widowisko.
Aktorzy dobrze odnaleźli się w swoich rolach. Niemal operowe wykonanie utworu przez Natalię Kujawę, tytułową Julię, poruszyło serca widzów, co okazali gromkimi brawami. Aktorka pięknym głosem wzbudziła niesamowite emocje. Swój cel osiągnął Dariusz Kordek (pan Capuletti), który, zgodnie z intencją reżysera, wzbudził przerażenie. Największą sympatię i dodatkowe brawa widowni zdobyła Małgorzata Duda-Kozera odgrywająca Martę. Aktorka wprowadziła dużo humoru do przedstawienia, wywołując tym samym śmiech wśród widzów. Romeo w wykonaniu Krzysztofa Rymszewicza, choć posiadał charakterystyczne cechy szekspirowskiej postaci, nie pasował do przedstawienia. Reżyser przygotował dla niego kwestie, które przedstawiły go jako mało inteligentnego młodzieńca. Niezbyt udany był to pomysł. Fiaskiem okazała się Rossalina, która śpiewała z playbacku mierną piosenkę disco-polo. Postać ta nie wniosła nic do przedstawienia. Przyciągnęła uwagę jedynie spektakularnym zjazdem z liny na scenę oraz wirowaniem nad widownią. Nie dość, że niepotrzebne, to jeszcze zbyt długie były pokazy wschodnich sztuk walki, prowadzone przez instruktora i mistrza sztuk walki Nam-Bui Ngoc Hai. Natomiast modny dziś taniec breakdance dobrze pasował do zaprezentowanej współczesnej wersji dramatu.
Kostiumy były zróżnicowane - niektóre zachwycały, inne mniej. Stroje zaprezentowane na balu zachwycały - były piękne, eleganckie i efektowne. Pani Capuletti, ubrana w wyrafinowane suknie, wyglądała jak kobieta z wyższych sfer. Widoczny był duży kontrast między jej kostiumem a strojem Romea, który występował w dżinsach i koszulce. Ciekawym pomysłem okazało się przechodzenie aktorów na balkon i odgrywanie w tej przestrzeni kilku scen. Dawało to poczucie mobilności i faktycznego przenoszenia się do różnych miejsc. Na potrzeby zmian scenografii gaszono oświetlenie, co zwalniało akcję, ale nie utrudniało odbioru przedstawienia.
Po tragicznej scenie samobójstwa pary kochanków uczucia widzów złagodził subtelny i czuły taniec w deszczu dwojga młodych ludzi. Miało to obrazować cudowne wspólne życie po śmierci Romea i Julii. Należy docenić oryginalność pomysłu z (prawdziwym) deszczem. Dzięki tej finałowej scenie sztuka skończyła się w sposób pozytywny, a widzowie wyszli z teatru pocieszeni wizją pośmiertnego szczęścia zakochanych.
Spektakl z pewnością można określić jako zaskakujący, ponieważ budzi zróżnicowane emocje. Pomimo drobnych potknięć widowisko to czaruje i uwodzi, dlatego też nie sposób pozostać wobec niego obojętnym. W momencie finału pomyślałam, że ten magiczny świat za szybko się skończył, a przedstawienie warto obejrzeć jeszcze raz.