Sztuka Stuhra

"Geniusz" - aut. Tadeusz Słobodzianek - reż. Jerzy Stuhr - Teatr Polonia w Warszawie

Rzecz zaczyna się od kontrastu. Z jednej strony widzimy człowieka na szczycie, w scenicznej przestrzeni wyobrażonej w formie struktury na kształt ołtarza lub szczytu piramidy tonącej w kwiatach, bo ów człowiek dysponujący tyleż najpotężniejszą co najbardziej złowróżbną i absolutną władzą w dziejach świata, obchodzi właśnie urodziny, i przyjmuje wiernopoddańcze hołdy z kraju oraz życzenia pomyślności z zagranicy.

Od Rydza-Śmigłego, Mussoliniego, Hitlera i innych, w tym czasie mieszkańców innych szczytów, znacząco, jak pokazała historia, niższych niż ten kremlowski. Stalin dzierży władzę niepodzielną, po usunięciu wszystkich, przeważnie wydumanych w politycznej paranoi konkurentów, pogrążywszy trwale kraj w krwawym terrorze. Jest, żeby powtórzyć jego słowa wypowiedziane ponoć niegdyś do matki - Keke, która zapytała, co właściwie robi w tej Moskwie, kimś w rodzaju cara. A także, dla szybko gęstniejącej masy wyznawców w Rosji i poza nią, nieledwie bogiem.

Z drugiej strony mamy starego, zmęczonego człowieka cierpliwie antyszambrującego w kącie widowni, niejako z niej wychodzącego, w stoickim letargu wyczekującego na audiencję w środku nocy, ulubionej porze aktywności wodza, w co szczerze wtedy wierzyły miliony, postępowej ludzkości. Stanisławski ma ważne sprawy do załatwienia, ma też życiową mądrość człowieka rosyjskiego, któremu historia nigdy nie dała szansy na więcej niż szczyptę nadziei, więc trwa godzinami, skulony na niewygodnym krzesełku, niewzruszenie czekając na spotkanie, które, jak sądzi, może odmienić los jego artystycznych przyjaciół, na spotkanie niekwestionowanego geniusza sceny i mrocznego geniusza zła. To spotkanie w rzeczywistości nie miało miejsca, choć w sowieckiej Rosji lat 30 mogło się zdarzyć, z wysokim zresztą prawdopodobieństwem, jako że Stalin był miłośnikiem teatru, całkiem niezłym jego znawcą, a komunistyczni bonzowie mieli do artystów słabość, chcąc pogrzać się w blasku sławy niedostępnej im przecież proweniencji.

Tadeusz Słobodzianek na kanwie owej historical fiction snuje fascynującą, lekkim, ale i ważkim piórem napisaną, opowieść o wzajemnych relacjach polityki i sztuki, sfer tak pozornie odległych, ale jakże bliskich, pogrążonych w odwiecznym klinczu. Mamy tu, jak nas do tego ten konsekwentny dramaturg w swoich sztukach przyzwyczaił, figurę jednostki uwikłanej w immanentną w gruncie rzeczy kolizję z losem, historią, tu złowróżbnie spersonalizowaną, z czymś co przygniata, nie do pojęcia, nie do zatrzymania, uczącym pokory w stosunku do własnej sprawczości, figurę jakże fatalistycznego wymiaru. Słobodzianek z właściwą sobie zręcznością synkretyzuje formę, sprawnie poruszając się między fikcją i faktami, historią i ponadczasowością, spajając elementy komiczne i tragiczne, czyniąc to wszystko z niewątpliwą erudycją, ale i przymrużeniem oka w stronę współczesnego widza. Nie byłby sobą gdyby nie wplótł w tekst drobnych branżowych złośliwostek – jak choćby „aliści", bon motu pewnego wybitnego krytyka teatralnego oraz perory o konieczności osadzenia na dyrektorskim teatralnym fotelu „towarzyszki płci żeńskiej", nader czytelnej aluzji do krótkotrwałej następczyni autora w Pałacu Dramatycznym. Są też konteksty polityczne, niekoniecznie tylko historyczne, choćby o pewnym polityku, który unosząc wysoko brodę prostuje nieubłaganie rosnący podwójny podbródek... Jest więc potoczyście, smakowicie i soczyście, a nawet autoironicznie, gdy w pewnym momencie o aktorskiej sztuce intonacji mowa.

Jednak wszystko w tym spektaklu, choć bardzo dobre i solidne. blednie w tle kreacji Jerzego Stuhra, który wybrał tekst Słobodzianka, aby się ze sceną, jako aktor, pożegnać. Sterany, słaby już fizycznie Stanisławski decyduje się na wyreżyserowanie siebie w roli życia w kremlowskim gabinecie, uruchamiając cały kunszt, aby ratować artystów, którzy popadli w niełaskę, co w tych czasach było pewnym przedsionkiem śmierci - Bułhakowa, Erdmana i Meyerholda. Interpretacja Stuhra w pełni wyczerpuje znamiona roli wielkiej, by nie rzec genialnej. Jego Stanisławski narzuca Stalinowi grę va banque. Życie i zdjęcie z indeksu wspomnianej trójki, w zamian za kreację wizerunku wodza, przekuwającą banały i wady w pozytywny, spójny polityczny wizaż. Geniusz metody działań fizycznych chce zawrzeć z tyranem pakt. Stuhr, niczym wytrawny, niezwykle doświadczony łowca usidla swego interlokutora. Czyni to stopniowo, doskakując i odskakując, napędzany mądrością etapu. Prowadzi niebezpieczną grę, lecz czyni to z żelazną konsekwencją, perfekcyjnie żongluje konwencjami, wystudiowaną nieporadnością i pokorą maskuje siłę charakteru, gra tak jak przeciwnik pozwala, lecz prawie zawsze z sukcesem. Proszę spojrzeć na jego wykład o wyjątkowości fajki nabijanej rozkruszonymi papierosami, mini esej o napełnianiu szklanki, opowiastki o niepozornych, z pozoru, rysuneczkach kreślonych na posiedzeniach Politbiura, na to przymilne, jakże wtedy nieoczywiste, wręcz zuchwałe: „panie Stalin". Stuhr gra człowieka w pełni świadomego transakcyjności tej niebezpiecznie długiej wymiany zdań, widzimy jak budzi się w nim Mefisto, ale jakże ambiwalentny, fatalistyczny właśnie, który wie, że w jednej chwili ma Stalina w garści, bawi się nim nieco, napawa momentem, jak choćby w scenie, gdy dowiaduje się że niedoszły pop za ostatnie pieniądze kupił w Tbilisi bilet na „Mewę" z jego udziałem, ale lewie sekundy potem może już igrać z ogniem, nie trafiwszy z kolejną odsłoną proponowanego anturażu, będąc doskonale świadomym pułapek kreacyjnej dialektyki w jaskini lwa. To poruszająca do głębi, emocjonalnie przejmująca interpretacja. Wielka sztuka po prostu.

Jerzemu Stuhrowi partneruje Jacek Braciak. Aktor jest ewidentnie na fali wznoszącej, po brawurowej, wulkanicznej w ekspresji roli Andrzeja we „Wstydzie" w warszawskim Współczesnym, notuje tu kolejną wybitną teatralną kreację. Jego Stalin jest złowróżbnie niepozorny w swojej pragmatyce zła, momentami wręcz banalny. Ten nader często wulgarny i prostacki karzeł z Gruzji to przerażający geniusz tyranii, doskonały, bezwzględny w dążeniu do zniewolenia wszystkich i wszystkiego wokół, choć tu, na swój sposób, słowa częściowo dotrzymuje. Braciak gra go oszczędnie, kondensując znaczenia, perfekcyjnie kontrapunktując ową pozorną nieznaczność w scenie finałowej.

Stuhr nie mógł wybrać lepiej, ta sztuka to tyleż humorystyczna co eschatologiczna esencja wiedzy o teatrze, wehikule sprawiającym, że widzimy przedstawienie nie dostrzegając do końca rzeczy, o sztuce manipulacji, która bywa mistyfikacją, nagięciem, niedomówieniem, nie tylko w grze z widzem, ale i miedzy twórcami. To wspaniały materiał na podsumowanie scenicznej drogi, pod koniec której wiemy, że nadzieja, z którą Stanisławski wychodzi z Kremla, to najwięcej co możemy uzyskać z naszych starań, choćby najbardziej genialnych, pokornie podchodząc do summy dokonań, przy czym owa pokora nie jest pozbawiona zauważalnej dozy anarchii, a to zupełnie wystarczy do sukcesu, którym przedstawienie w warszawskiej Polonii niewątpliwie jest, z salą wyprzedaną do grudnia.

Wygląda na to Mistrzu, że paradoksalnie nie tak łatwo można się ze sceną rozstać. Kroi się chyba długotrwała frekwencyjna powtórka z „Kontrabasisty", czego publiczności i Panu życzymy...

Tomasz Mlącki
Dziennik Teatralny Warszawa
12 marca 2024

Książka tygodnia

Ulisses
Społeczny Instytut Wydawniczy Znak
James Joyce

Trailer tygodnia