Taki jest polski teatr
Podsumowanie XXXV Warszawskich Spotkań TeatralnychJuż po raz 35. teatralna Warszawa miała swoje święto. Na przełomie marca i kwietnia odbyła się kolejna edycja Warszawskich Spotkań Teatralnych. Po raz drugi za dobór repertuaru odpowiedzialny był znany krytyk filmowy Zdzisław Pietrasik. Od razu nasuwa się stwierdzenie, że wybór nie był łatwy.
"Dziady"
Widzowie obejrzeli dwa (jakże różne) spektakle "Dziadów". Wyreżyserowane przez Radosława Rychcika z Teatru Nowego w Poznaniu zdobyły nagrodę główną na 39. Opolskich Konfrontacjach Teatralnych. Spektakl szalenie kontrowersyjny podzielił widzów i krytykę - od zachwytu do totalnej negacji. Należę do tej drugiej części. I jestem oburzona tą inscenizacją. Jest ona dla mnie zupełnie nie do przyjęcia. Wyszukiwanie niemającej nic wspólnego z Mickiewiczem ideologii i dziwacznej fabuły. Zaproszenie czarnoskórych aktorów nie jest miarą ponadczasowości i uniwersalności dramatu Mickiewicza. Nie zgadzam się z opiniami kilku krytyków, że te "Dziady" są o nas, tu i teraz. Po co więc z pozoru zdolny reżyser wykorzystuje w swoim bełkotliwym przedstawieniu kreację Gustawa Holoubka. Skoro jest tak mądry i zdolny, mógł wszak wymyślić coś szalonego. Dziwię się, że rodzina wielkiego aktora wyraziła zgodę na zaistnienie tej interpretacyjnej kreacji w takiej miernocie. To, co się zapamiętuje najbardziej z tego żenującego przedstawienia, to pulchne, czarne pupy (mocno obnażone). To niewiele. Jarmarczne pomysły rozmywają tekst i fabułę dramatu.
Druga inscenizacja "Dziadów" przywędrowała z Teatru Polskiego we Wrocławiu.
Cóż z tego, że reżyser Michał Zadara zainscenizował cały tekst I, II i IV części "Dziadów" (dokładając wiersz "Upiór"), skoro przedstawienie jest niespójne, długie i nudne. Wielokrotnie nagradzany aktor Bartosz Porczyk jest kabaretowym błaznem, a nie mickiewiczowskim Gustawem. Zamiarem reżysera było podobno uczłowieczenie tekstu Mickiewicza, pozbawienie go romantycznego patosu. Co powstało? Populistyczny, tani, często groteskowy i przerysowany konterfekcik. Wszystko na scenie zmienia się i wiruje. Tylko tak naprawdę niczemu nie służy. Ale te "Dziady" w porównaniu z poznańskimi są bliższe Mickiewiczowi.
"Morfina"
Młoda reżyserka Ewelina Marciniak zmierzyła się z ważnym tekstem Szczepana Twardocha "Morfina". Poszatkowała go, niemiłosiernie wymieszała i stworzyła inscenizacyjny bałagan. Kto nie zna prozy Twardocha, ten nie wie, o co tak naprawdę chodzi w tym przedstawieniu. Bo myślę sobie, że młoda reżyserka też ma niewielką wiedzę o życiu, polityce, powstaniach, ludziach i literaturze. Nie wiem, co autor myśli o tych "zabawach" reżyserki. I choć w dyskusji po spektaklu znana aktorka Emilia Krakowska wygłosiła panegiryk na temat tej inscenizacji, to ja nie zrezygnuję ze swojej opinii, że Marciniak dokonała gwałtu na prozie Twardocha. Spektakl przyjechał z Teatru Śląskiego w Katowicach.
"Nie-Boska komedia"
Teatr Stary z Krakowa zaproponował warszawskiej widowni "Nie-Boską komedię". To praca najbardziej obrazoburczego duetu inscenizatorów Strzępka - Demirski. Zwariowany duet, zwariowana inscenizacja. Wszystko kręci się i wiruje na przysłowiowej karuzeli. Twórcy tego widowiska konfrontują się z romantyzmem Zygmunta Krasińskiego. Gonią, pędzą, mieszają. Krytykują jak zawsze i w ulubiony dla siebie sposób obrażają. Ten niepokorny duet lubi wylewać hektolitry goryczy. Atutem kontrowersyjnego spektaklu jest znakomite aktorstwo Doroty Segdy, Doroty Pomykały, Anny Radwan, Małgorzaty Hajewskiej, Marty Nieradkiewicz, Marcina Czarnika i Szymona Czackiego.
"Koń, kobiety i kanarek"
Teatr Zagłębia z Sosnowca zaprezentował tekst Tomasza Śpiewaka "Koń, kobiety i kanarek" w reżyserii Remigiusza Brzyka. To reżyser, który uwielbia mącić i obrażać. Perfekcyjnie zdarzyło mu się to w Teatrze Powszechnym w Warszawie, który chciał wywrócić do góry nogami. W Sosnowcu zrobił przedstawienie ze słabymi aktorami i obrazoburczą treścią. Brzyk atakuje bezpardonowo myśli polskiego papieża Jana Pawła II (który był niekłamanym światowym autorytetem) i wypowiada się na temat aborcji. A ta inscenizacja nie jest niczym innym jak feministyczną agitką i wykoślawionym obrazem pobożności.
"Iwona, księżniczka Burgunda"
Popis reżyserskiej arogancji zaprezentowała Agata Duda-Gracz. Z aktorami popularnego w Łodzi "Jaracza" pokazała "Iwonę, księżniczkę Burgunda". Przedstawienie zdobyło dwie prowincjonalne nagrody teatralne. Reżyserka przedstawia pusty, choć jarmarcznie kolorowy świat. Pusta, choć kolorowa jest jej inscenizacja. I choć reżyserka zafascynowana jest wielkością Gombrowicza, to spektakl stworzyła mały i miałki. Tytułowa Iwona jest rozedrganą, nagą histeryczką (gołe ciało Iwony okrywa przeźroczysta, muślinowa sukienka). W tym przedstawieniu nie ma majestatu władzy. Gejowskie towarzystwo odziane w futrzane szale snuje się po scenie w erotycznych pozach (dużo jest erotyzmu i w tym przedstawieniu). Ci ludzie czegoś szukają w życiu, ale na dobrą sprawę nie wiadomo czego. Nie pomagają śpiewy ni pawie pióra. Jest na szczęście niezłe aktorstwo Mariusza Jakusa, Katarzyny Cynkę i Ireneusza Czopa. Dość interesująco wypadła muzyka autorstwa i w wykonaniu Mai Kleszcz i Wojciecha Krzaka.
"Tato"
Pozytywnie zaskoczył widzów Teatr Bagatela z Krakowa. Spektakl "Tato" kontrowersyjnego autora Artura Pałygi zgrabnie i dość rzetelnie wyreżyserowała Małgorzata Bogajewska. Świetne pomysły inscenizacyjne wzbogaca talent i muzyczne umiejętności aktorów (wśród których bryluje Przemysław Branny).
Swoim talentem olśniewała widzów Ewelina Starejki jako jedyna kobieta w tym wyrównanym zespole. Spektakl jest znakomitym konterfektem minionej epoki. Funkcjonalna scenografia autorstwa Dominiki Skazy przybliża widzom realizm sytuacyjny i prawdę o bohaterach. Po spektaklu była owacja na stojąco.
"Wędrowanie"
Przyjemność mieli widzowie oglądający "Wędrowanie". To Teatr Stu z Krakowa. Było miło, łatwo, lekko i przyjemnie,
jak to u Krzysztofa Jasińskiego. Trzy rzeczy w jeden wieczór - "Wesele", "Wyzwolenie" i "Akropolis". Miał to być (w założeniu reżysera tryptyk - misterium). Ostał się ino tryptyk. Świetna muzyka znakomitych kompozytorów (m.in. J. Kanty Pawluśkiewicz i M. Grechuta). Ciekawe rozwiązania inscenizacyjne, interesująca scenografia i kostiumy. Znakomite aktorstwo genialnej wprost (głównie wokalnie) Beaty Rybotyckiej i Radosława Krzyżowskiego. Nie sposób nie zauważyć Roberta Koszuckiego, Andrzeja Roga czy Krzysztofa Pluskoty. Zawiódł jednak główny bohater całego przedsięwzięcia. Krzysztof Kwiatkowski (młody i niezwykłe przystojny) nie udźwignął żadnej z ról, a najbardziej roli Konrada. Tyle w tym spektaklu dobrego, a jednak w całości okazał się miałki i trochę pusty. Nowoczesne zabiegi reżysera odarły go z intelektualnej intensywności.
"Wycinka"
I na koniec dorodny teatralny kołacz. Wielkie przedstawienie wielkiego reżysera. To przebijająca wszystko "Wycinka" z Teatru Polskiego we Wrocławiu. Na życzenie widzów grana aż trzy razy w sali mającej 500 miejsc i mieszczącej dodatkowo 100 wejściówek.
Sukces zespołu wrocławskiego teatru i krakowskiego reżysera. Coś absolutnie niezwykłego w teatrze. Niemal somnambuliczna narracja zniewalała widzów od pierwszych scen. Ten spektakl oczarował i zaczarował widzów. Prawie pięć godzin w sali widowiskowej wydawało się chwilą. Spektakl jest mistrzowską kompilacją reżyserskiego kunsztu i inscenizacyjnej sprawności Krystiana Lupy i niezwykłego mistrzostwa aktorskiego Haliny Rasiakówny i Piotra Skiby. Lupa smaga biczem i wali po oczach całą teatralną współczesność. Nie ma litości. Gniewa się i krzyczy. Ale i boleje nad samotnością ludzką i nicością świata. Ten spektakl jest jeszcze lepszy od głośnego "Wymazywania". Klękam po raz drugi przed Lupą (kiedyś zrobiłam to w Dramatycznym właśnie po "Wymazywaniu"). Ten spektakl ratuje honor, pozycję i model polskiego teatru. Prezentowany jako ostatni na spotkaniach pozostaje najdłużej w pamięci. To sukces nie tyko Lupy i Wrocławia, ale polskiego teatru. Swój sukces w tym spektaklu odnotować powinni również Jan Frycz, Ewa Skibińska i Bożena Baranowska.
"Wycinka" to przedstawienie przekorne i przewrotne. Dla inteligentnego widza. Są w nim domysły i pewna symbolika. Autor tekstu Thomas Bernhard - tak mi się wydaje - jest pretekstem do przedstawienia i poruszenia pewnych teatralnych problemów. Bo tych problemów mamy w Polsce sporo. Często boimy się albo nie chcemy o nich mówić.
Lupa chcąc nie chcąc staje się prekursorem współczesnych rozliczeń z polskim teatrem. Ten spektakl powinien rozpocząć dyskurs, debatę o teatrze. Czy tak się stanie - nie wiadomo. Jedno jest pewne, że ten istotny, ważny i bardzo znaczący spektakl ocalił Warszawskie Spotkania Teatralne.
Bo teatr mamy jaki mamy. Młode pokolenie inscenizatorów, generalnie rzecz biorąc, dewastuje polski teatr. Dla tego pokolenia realizatorów nie liczy się literatura, widz, przesłanie. Liczy się pieniądz, rozgłos i własna pozycja. Im głupiej, banalniej, obrazoburczo - tym lepiej. Część widzów niestety akceptuje ten istniejący status quo.
Kiedyś teatr potrafił wprowadzić widza w nowy, lepszy świat. Dziś wkracza w świat barbarzyńców. Zabrakło tak zwanego teatru środka. Teatru normalnego, w którym spektakle realizowane są uczciwie, profesjonalnie, rzetelnie. Czy taki teatr przetrwa? Czy zapisze się na stałe w annałach polskiej kultury?