Topiony ser bojowy
"Silesia, Silentia " - reż. Marek Fiedor - Wrocławski Teatr WspółczesnyCzęści garderoby rzadko bywają bohaterami spektakli, zwłaszcza głównymi. Jednak zdarzyło się to w konkursowym dramacie Lidii Amejko, a na nim oparte zostało najnowsze przedstawienie wrocławskiego Współczesnego. "Będziesz paltotem (...). Jako paltot uzyskasz sznyt okrojonej egzystencji" - orzekł Krawiec, a słowo jego stało się tekstylnym ciałem. Płaszczowi, który doświadczył paru okropności i zabawności najnowszej historii, partnerowała Dusza. Ta jednak - zgodnie z przewrotną metafizyką autorki - okazała się mniej trwała. To materia bowiem jest wieczna, a "dusza to błąd, partactwo (...), nieszczęśliwe nadzienie". Nic więc dziwnego, że towarzyszymy wierzchniemu okryciu już to w historycznych perypetiach, już to jako uczestnikowi egzystencjalnych rozważań.
Metaforyczny charakter "Silesia, Silentia" sprawił, że w pozornie banalnych zdarzeniach rozpoznajemy powstawanie świata, a następnie apokaliptyczne niemal zmiany na nim, które sprowadziła II wojna. Ten, wydawałoby się, wyeksploatowany temat odzyskał świeżość, gdy rekwizytowi - z rodzaju tych zazwyczaj stanowiących nic nieznaczącą cząstkę zrabowanego zamordowanym Żydom mienia - przypisany został podmiotowy status. Świat postrzegany z perspektywy losów płaszcza pozornie stanowi tylko efektowny artystowski pomysł, jednak pozwolił na ciekawe rozwiązania scenograficzne i pokazanie archetypowych zdarzeń (uwięzienie, transport, mord) w nowatorski sposób. Powieszenie się płaszcza na wieszaku czy westchnienie "Moje ścinki" nie były też bynajmniej typowym aktem narodzin. Ponadto płaszcz jako podmiot poszukiwał partnerki. Dusza okazała się zjawiskiem jak najbardziej materialnym. Jej nagość, w tym przypadku subtelnie ukazana nagość aktorki, w naturalny sposób domagała się odziania. "Czy jestem ci pisany, krojony i szyty?", zapytał Płaszcz, miłosny uścisk oznaczał zaś objęcie i swoiste połączenie tych dwojga. A gdy ta jedyna, właściwa dusza przepadła, Płaszcz odmówił spolegliwego oddania się innej. "Nie zostaliśmy dla siebie stworzeni. Nie zapniesz mnie" zabrzmiało dwuznacznie, zważywszy na dosadność współczesnego slangu. Nałożenie opaski ze swastyką na rękaw stanowiło zaś swoisty akt gwałtu.
Zabawa słowem w "Silesia, Silentia" uruchamia rozmaite skojarzenia. Niekiedy jest to aluzja do kategorii socjologicznych niczym z Pierre'a Bourdieu ("Uszyłem z niego zakonny habitat"), innym razem do filmów o prześladowanych semitach chcących uniknąć poniżenia i tortur ("Kołnierz sztywny od fiolek, które dał mi aptekarz"), utylizacji ciał zamordowanych ("Płaszcz skórzany zrobiony z całej rodziny (). Rękawy z najmłodszych, żeby były najmiększe") czy dawnych podań ("Kto cię tak zcudzysłowił, Aronie?). Kiedy indziej język rozbudowuje się w nośne metafory: "powróz i pompon" jako dwa rodzaje zniewolenia, idee jako "sznurki", czas jako "najbardziej cielisty", "najbardziej dotykalny" (z przywołaniem pór roku na dowód). Nawet pozornie frywolna zabawa ("szyto - kryto") posłużyła przekazaniu ważkich treści ("Na wszelki wypadek wszystko zaszywają", "Im więcej kto zaszył, tym bardziej krzywo chodzi", "Wypełzną widma zaszyte w fałdkach"). Były też momenty lżejsze, jakby łamiące poważną dosyć konwencję. Taka parodystyczna okazała się w zasadzie cała sekwencja scen dotyczących Kongresu Intelektualistów we Wrocławiu. Czy Dąbrowska mogła wtedy powiedzieć do Skłodowskiej "Jest melanż u Picassa. Idziesz?". Czy opatrzone hitlerowskim symbolem urządzenie, które przypomina raczej "dymiący piecyk" niż mieszkańca ZOO, mogło zostać skomentowane: "Nasz słoń prastary, któremu po latach niewoli nadaliśmy imię Mieszko"? Czy wreszcie tytułowy ser mógł mieć aż tak ściśle sprecyzowaną funkcjonalność?
Słowo-dzianie słowo-dzianiem, jednak szczególnie dużo miejsca poświęcone zostało duszy, uznanej za "przypadek" tak oto sugestywnie objaśniony: "On się zwyczajnie zakrztusił od tego pyłu, z którego robił Adama", bo "człowieka dopiero palcami robił". Na duszy tej nie pozostawiła Amejko suchej nitki - moglibyśmy rzec tkackim tropem za nią podążając. W porównaniu z poczciwym płaszczem wypadała szczególnie źle: "Sprytna oszustka. Za wszystko płaci ciałem. Unosi się, patrzy na ciebie z góry. Kiedy tylko zechce, porzuca cię i oddala się". Ironia, nomen omen, przeplata się z poważną refleksją. Być może bowiem zło to nie "skaza, błąd tkacki". "A jeżeli zło jest rytmicznie powtarzanym wzorem, deseniem ciągle tym samym powtarzanym od tysięcy lat?", słyszymy. I trudno nie ulec łatwej odpowiedzi na to pytanie wobec fragmentu torów na scenie, które mogłyby być częścią obozowej rampy, wobec bydlęcego wagonu dla skazanych i migrantów.
Realizacji scenicznej sztuki nagrodzonej w Konkursie Dramaturgicznym strefykontaktu 2016dramat, rozpisanym przez WTW i Miasto Wrocław, towarzyszyły artystyczne fotografie we foyer autorstwa Łukasza Gawrońskiego, a także dwa teksty w programie: rozmowa Doroty Jovanki Ćirlić z Lidią Amejko pt. "Księga rozdzieleń", w której znajdujemy informacje o roli metafory w inscenizowanym tekście, oraz omówienie twórczości wrocławskiej pisarki przez Jana Gondowicza pt. "Z życia dusz". Obydwa są na tyle smakowite i rzucające światło na istotę dramatu, że warte rekomendacji przy tej okazji.
Zastanawialiśmy się z Elą po spektaklu, co w nas pozostawił. Oglądało się go bardzo dobrze. Zarówno w warstwie wizualnej, jak i słownej, okazał się przyjemny i na bieżąco oswajalny. Jednak ten rodzaj dualistycznego myślenia o świecie, a o ludziach jako zlepionych, dodajmy - nieudolnie dość - z tego, co fizyczne i tego, co psychiczne (no, niech będzie za Autorką, że duchowe), jest nam na tyle obcy, że widocznie trudno nam nawet wejść z nim w spór. "Człowiek to luminat duszy i ciała. Dwie warstwy ze sobą sklejone nigdy do siebie nie pasują", usłyszeliśmy ze sceny. Nieporuszenie samym ontologicznym przesłaniem wynika jednak zapewne nie z przepaści w sceptyczne myślenie o genezie świata, lecz z innego rodzaju dystansu, który do niej mamy.
Jeśli wierzylibyśmy w siedmiodniowy cykl produkcyjny, to ponad wszelką wątpliwość - w czym jesteśmy z Elą zgodni jak rzadko - bronilibyśmy tezy, że pięć dni Matka Natura tworzyła kota, całą resztę zaś w pośpiechu musiała dorobić w ciągu pozostałej doby (dzień siódmy przykładnie nie wchodził już w rachubę). Stąd mamy jedno stworzenie doskonałe, multum zaś ułomnych i brzydkich. Zdaję sobie sprawę, że to myślenie może być uznane za prostackie i bałwochwalcze, jednak nigdy nie poświęciliśmy tyle przemyśleń technice, co Amejko, która stworzyła nawet obecną w spektaklu alternatywę metafory krawieckiej, postulując robienie świata z kłębka, a więc "dzianie" go. Owszem, odwracalność i potencjalna ciągłość tego procesu wydają się atrakcyjne. Brak radykalizmu związanego z nieodwracalnością cięcia, ryzykiem złego kroju, wątpliwym losem skrawków - wszystko to przemawia za przędzą, a może nawet drutami i szydełkiem. Ale gdzie w tym wszystkim miejsce na doskonałość jednoznaczną i ostateczną. Zapytam wprost: czy w świecie dzianym, a nie krojonym i szytym, powstałby kot taki, jakim znamy go dzisiaj?
Na Scenie na Strychu reżyser sprawnie poprowadził całą plejadę postaci, a muzyka grana na żywo przez basistę, Grzegorza Ziołę, budowała dynamicznie zmieniającą się atmosferę. Drugoplanowi aktorzy sprawdzili się w potrójnych, a nawet poczwórnych rolach, których wymagało umiejscowienie akcji: przed wojną, w jej czasie i w powojennym Wrocławiu. Widzieliśmy między innymi Jerzego Senatora jako Pablo Picasso, Renatę Kościelniak jako Irne Joliot-Curie, Michała Szweda jako Aleksandra Fadiejewa i Elżbietę Golińską jako Marię Dąbrowską. Znakomicie zagrał też demonicznego (do czasu) profesora Dia-Mata (od nazwy dominującego ongiś nurtu filozofii) Maciej Tomaszewski. Konsekwentnie swoją postać raz po raz przywracał na scenę Przemysław Kozłowski jako Krawiec, po raz kolejny talent aktorski pokazała Aleksandra Dytko, a w najtrudniejszej roli, wymagającej uderzania w różne rejestry ekspresji, doskonale znalazł się Maciej Kowalczyk. Trudność aktorskich zadań mogła wiązać się koniecznością zmierzenia się z oryginalnym tekstem, pełnym niezwykłych zestawień, nazw własnych i neologizmów, a chwilami - wieloznacznym. Jednak potknięć nie było, a w każdym razie na prapremierze nie dały się wychwycić.
Komunikacji międzyludzkiej dotyczył jeden z ostatnich monologów. Dramatopisarka słusznie zwróciła w nim uwagę, że po zabraniu słów zostaje ton głosu, a gdy znika ton, pozostaje tylko skowyt. Współczesne badania neuropsychologiczne z użyciem funkcjonalnego rezonansu magnetycznego wykazały, że informacje z otoczenia przetwarzane są dwiema drogami: "wysoką" (z udziałem kory mózgowej) i "niską" (z jej pominięciem, ale z udziałem bardziej pierwotnych filogenetycznie struktur podkorowych). Osoby, które mają uszkodzony ten pierwszy szlak, pomimo tego, że nie potrafią odebrać treści słów, zrozumieć ich czy zapamiętać, wciąż są w stanie rozróżnić i rozpoznać ich afektywne znaczenie, ów ton, czy "skowyt". Tak więc faktycznie, aby całkowicie uniemożliwić komunikację, należałoby "zniszczyć głos, przeciąć struny, zniszczyć niepotrzebną fastrygę". Jednak pozostawienie samego "niemego sedna", jeśli mielibyśmy poddać je jakiemuś oglądowi z zewnątrz, stanowi dla neuropsychologii nie lada wyzwanie. Być może obserwacje tych mikroprocesów, które nie muszą dawać wokalnej ani żadnej innej ekspresji, pozwolą kiedyś ustalić, czy rzeczywiście zostaliśmy skrojeni aż tak wadliwie, z dwoistej materii, jak chce Amejko.
W spektaklu, pełnym półmrocznej scenografii, dobrze wyeksponowany został wymagający uważności tekst. Bardzo dobrze się stało, że takie utwory inspiruje i po takie sięga Wrocławski Teatr Współczesny. Połączenie ambitnego literacko przedsięwzięcia z atrakcyjnym widowiskiem stanowi, moim zdaniem, wprawdzie większe wyzwanie niż wabienie widowni nazwiskiem popularnego autora kryminałów, ale też - dzięki podjęciu tego wyzwania - teatr wciąż, w odróżnieniu od innych performatywnych dziedzin, ma szansę pozostać domem sztuki wysokiej. "Silesia, Silentia" to bardzo udane przedstawienie. Twórcom udało się zinscenizować trudny tekst w sposób przyjazny dla widza. Wrocławskie akcenty stanowią zaś dodatkową atrakcję dla wszystkich tych, którym to miasto z jakiegoś powodu jest bliskie.