Układy i układanki: Wszystko naraz
Znakiem odradzającego się świata była kolejka do fryzjera.W nocy. Około 22.30 wyszedłem na przechadzkę zaopatrzony w telefon komórkowy – obecne narzędzie pracy. W mroku i ciszy, maszerując, przygotowywałem się do kolejnej już dziś internetowej konferencji, próby, warsztatów, spotkania. Odwlekałem moment łączenia się. Kiedyś telefony komórkowe objawiły się jako krótka smycz, na której wszędzie i zawsze jest się do uchwycenia, złapania, szarpnięcia, żeby skonsultować, wezwać, nakazać, wypytać, i nie ma wymówki, że rozładowany, bo trzeba było niezwłocznie oddzwonić. Teraz przez zarazę uwolniona zdalność pozwala po prostu być w pracy w każdym miejscu i o każdej porze. Pozwala, a więc nakazuje, no bo jak odmówić, jeśli nie wiadomo, co to dalej będzie, i trzeba sobie szanować i chwalić?
Normalnie wymagałoby to wyjazdu do Warszawy, powiedzmy raz, dwa razy w miesiącu, do Lublina, do Wrocławia pomiędzy jeżdżeniem do Katowic, więc to ogromna oszczędność przemierzanej przestrzeni oraz czasu spędzanego w podróży. A tak można stale i jednocześnie być w pracy we wszystkich tych miejscowościach naraz oraz na spotkaniu roboczym z ludźmi z różnych zakątków kraju. Mogę być na dwóch i więcej próbach w tym samym momencie. Zdolność bilokacji przestała być anegdotą. Mogę brać w nich aktywnie udział, włączać się w dyskusje, komentować, reagować, odpowiadać na pytania, a jednocześnie odpowiadać na SMS-y oraz wiadomości messengerowe i oglądać relacje dwóch tysięcy znajomych z otaczającej ich rzeczywistości, w międzyczasie przeglądając gazety i popatrując na wiadomości. Tylko muszę pamiętać, żeby w odpowiedniej chwili wyłączyć mikrofon tu i ściszyć głos tam, i za chwilę odwrotnie. Bo inaczej oni wszyscy zaczynają słyszeć siebie nawzajem i wszyscy zaczynają być jednocześnie wszędzie.
To doświadczenie czasu izolacji: wszechobecność wszystkich wszędzie. Z wyjątkiem tych nielicznych, którzy nie są w sieci. Takie jakby nieustające spotkanie wszystkich znajomych i wszystkich współpracowników razem. Jedni wchodzą, inni wychodzą, jednak ciągle są w pobliżu, wymieniają się, mijają. Ale ta wszechobecność ma pewną szczególną cechę. Każdy jest w niej osobno. To bardzo dziwne doświadczenie.
Początkowo przyjmowałem wszystkich wyłącznie w domu, rozmawiając jednocześnie z dziećmi, przygotowując obiad, sprzątając. Później zacząłem zabierać ich w komórce na spacery po lesie, po okolicznych uliczkach, po parku. Mijaliśmy inne grupy zabrane w komórkach na spacer.
I teraz właśnie przygotowywałem się do następnego takiego grupowego spotkania w komórce podczas nocnego spaceru, kiedy zobaczyłem ten salon fryzjerski. Mały salonik przy małej uliczce. Świeciło się światło, które odbijało się we fryzjerskim lustrze. Fryzjer pracował. Przed salonem na małym parkingu stało kilka samochodów, w każdym z nich siedział jeden człowiek. Czekali na swoją kolej. Szykowało się strzyżenie do białego rana. Strzyżenie jako odrodzenie. Nożyczki. Maszynka. Włosy na podłodze. I każdy sam w tym swoim aucie. Nie wiem, czemu nie przyjeżdżali na umówione godziny, pojedynczo, jeden po drugim. Może fryzjer miał poślizg. Ludzie tak zarośnięci, że przy każdym trzeba się było trzy razy tyle nabiedzić. A może nie chciało im się siedzieć w domu i woleli trochę postać koło siebie, ale bezpiecznie, za szybami aut. Wszyscy zatopieni w swoich komórkach, każdy na innym spotkaniu. Tylko fryzjer był na spotkaniu bezpośrednio z nimi, z tymi, których miał w pobliżu, których mógł dotknąć. Nie mógł trzymać komórki, bo miał zajęte ręce przez nożyczki. I dlatego tego wieczoru tutaj, przy tej ulicy, ten rozświetlony salon było ostatnim bastionem bezpośredniego kontaktu z dotykalnymi ludźmi, który jest wspólny dla fryzjera i dla teatru.
Dużo po północy, w pokoiku, w laptopiku, spotkanie z dziewczyną z teatru w Stambule. Prosiła o odpowiedzi na pytania do międzynarodowej ankiety o stanie teatru. Mówię o tym, jak jest trudno i że niektórzy rozglądają się już za inną, zupełnie nieteatralną pracą, żeby mieć z czego żyć. A jak w Turcji? – Szczerze mówiąc, znam bardzo mało osób, które nie mają innej, nieteatralnej pracy, żeby mieć z czego żyć – mówi. – To znaczy nie, że teraz. Ale w ogóle. Teatr u nas nie jest miejscem, w którym się zarabia na życie. Osobiście od roku nie zarobiłam w teatrze ani grosza. Żyję z lekcji angielskiego. Przypomniało mi się, że podobne rozmowy już toczyłem. Gdzie to było? Z kim? Z Czechami? Z Włochami? Z Amerykanami? Rozmowy, z których wynikało, że teatr się robi w wolnym czasie, a praca to jest co innego. No w każdym razie całe to moje gadanie, jak jest u nas trudno, jakoś w tym momencie oklapło i rozmowa zgasła.
Jak się te puzzle łączą? Czy się łączą? Czy to jest zwykła gonitwa myśli? Ta wszechobecność w izolacji, nocny fryzjer i turecki teatr, w którym się nie zarabia na życie. Otóż mam. Zostanę fryzjerem.