Wesele bez przełamania
"Wesele" - aut. Stanisław Wyspiański - reż. Krzysztof Jasiński - Krakowski Teatr Scena STUPremiera „Wesela" w Teatrze STU to bezpieczny powrót do tego, co o dramacie Wyspiańskiego już wiemy. Nie ma zaskoczeń i nowego otwarcia. Na pewno ta inscenizacja ułatwi młodzieży zrozumienie problemów zawartych w „Weselu", jednak dla dorosłego widza jest to szablonowe przedstawienie dramatu.
Przez większość spektaklu miałam wrażenie, że „Wesele" w reżyserii Krzysztofa Jasińskiego nie ma Ducha. Dramat Wyspiańskiego właśnie mi się z Duchem kojarzy: z ogromem, nawarstwianiem się wyobrażeń na temat tego, czym Polska jest, a czym mogłaby być, tą wypełnioną po brzegi izbą, roztańczoną, rozhulaną, zamroczoną, co tak idealnie przedstawił Wajda i wciąż jest to widoczne w charakterach współczesnych Polaków. U Jasińskiego tego nie ma – oczywiście jest wierność tekstowi Wyspiańskiego, ale nie pojawia się misterium, do którego ten Wieszcz dążył. W jego dramacie czuć wagę, napięcie, wyczekiwanie, a w „Weselu" w Teatrze STU sceny przepływają jedna po drugiej, nie tworząc momentów dotykających sprawy narodowej, o których długo się rozmyśla/pamięta.
Uważam, że ponowna inscenizacja (Krzysztof Jasiński wyreżyserował „Wesele", „Akropolis", „Wyzwolenie" w ramach Tryptyku „Wędrowanie" – premiera odbyła się w 2014 roku) powinna być związana z nową wizją, przekroczeniem granicy na temat „Wesela", przełamania w myśleniu. Jasiński sięga po ten dramat podczas wojny w Ukrainie, co też jest charakterystyczne dla tego reżysera, nawiązującego do aktualnych problemów społecznych, wsłuchującego się w publiczność. Wybiera on tekst Wyspiańskiego nieprzypadkowo, ponieważ kluczową rolę odgrywa w nim Wernyhora, będący symbolem porozumienia polsko-ukraińskiego, zjednoczenia ponad podziałami. Z perspektywy Jasińskiego to właśnie wojna wywołana przez Rosjan zbliżyła Polaków i Ukraińców, co jest dobrym punktem wyjścia dla tej inscenizacji. Jednak, na scenie nie mamy nawiązania do walk za naszą wschodnią granicą, Jasiński podąża za Wieszczem. Jednocześnie wprowadza w tekście dramatu pewne zmiany, żeby go uwspółcześnić m.in. usuwa postaci Księdza i Nosa czy nadaje Racheli (Kamila Bestry) większą sprawczość – nie tylko pełni ona rolę szeptuchy przywołującej Osoby Dramatu, ale także ironicznie wręcza Dziennikarzowi (Grzegorz Mielczarek) kaduceusz, żeby mącił tę polską wodę, co w oryginale robi Stańczyk.
„Wesele" Jasińskiego jest poprawne, ale nie tworzy nowych i przełomowych wyobrażeń. Jak zaznaczyłam wcześniej – nie ma w nim Ducha świata stworzonego przez Wyspiańskiego (oprócz jednej sceny) tj. opowieści, w której czuć napięcia społeczne i polityczne, w której historia opowiadana jest w tempie. Scenografia jest ascetyczna i składa się jedynie z obracanego stołu oraz krzeseł; bohaterowie spotykają się w zaciszu, w oderwaniu od wesela (nie słychać dźwięków jakiejkolwiek zabawy, wybrzmiewają urwane utwory „My Słowianie" czy „Bierz, co chcesz", które pojawiają się nagle i tak samo szybko znikają, ale mają stereotypowo podkreślić, że dusza Polaka jest przesiąknięta disco polo; finalnie takie uproszczenie nie jest przekonywujące).
Opowieść Jasińskiego odbywa się na obrzeżach wesela Lucjana Rydla z Jadwigą Mikołajczykówną. Reżyser skupia się przede wszystkim na sprawie narodowej, pomijając kulturę chłopską (Panna Młoda – Sylwia Zelek-Golonka, Gospodyni – Beata Rybotycka mówią gwarą, ale jest to raczej folklor, mający rozśmieszać publiczność), która do dramatu wprowadza tańcowanie, wir, życie. Bez tego opowieść staje się monumentalna, brakuje w niej oddechu. Akcent jest położony przede wszystkim na sprawę polską, która niedostatecznie wybrzmiewa. Jasiński z jednej strony podąża za myślą Wyspiańskiego i konwencją epoki, z drugiej – stara się uwspółcześnić historię poprzez np. odwoływanie się do piosenek disco polo, jednak to za mało. Jako społeczeństwo mierzymy się z silną polaryzacją poglądów i myśli, podziałem prawo-lewo, problemami z najprostszymi definicjami i moim zdaniem nie wystarczy już grać Wyspiańskiego, trzeba pokazać, jak upadamy jako społeczeństwo, szczególnie w tak polskim dramacie, jakim jest „Wesele".
Na scenie najbardziej wyróżniają się Dziennikarz (Grzegorz Mielczarek) i Żyd (Andrzej Róg) - aktorzy nadają osobowość granym postaciom. Mielczarek sprawia, że czuje się intelektualną wyższość Dziennikarza nad chłopami oraz jego dramat, gdy staje w prawdzie i uświadamia swoją bierność i niemoc. Gra Mielczarka to popis aktorskich umiejętności. Natomiast Róg nadaje Żydowi majestatyczności, w zdystansowanej postawie odcina się od chłopstwa i wszystkiego, co się z nim wiąże.
W „Weselu" pojawiają się też artystyczne momenty: szepty i przywoływania Racheli, szelest kropel deszczu, pomiędzy którymi przychodzą Dramatis Personae czy głos Jerzego Treli wcielającego się w Chochoła. Choć zaznaczyłam, że brak jest Ducha, to jest jedna scena, w której jest on silnie wyczuwalny. Kiedy Gospodarz (Robert Koszucki) jest mobilizowany przez Wernyhorę (Radosław Krzyżowski) do zrywu, poczułam siłę sprawy narodowej. Koszucki uwidocznił dramat postaci, która najpierw nie była w stanie rozpocząć walki o Polskę, była za słaba, a potem znalazła w sobie moc do działania (choć na krótko). W tym dialogu-odezwie Koszuckiemu świetnie partneruje Krzyżowski, który w głosie oddał głębię Wernyhory, tkwiące w nim przeznaczenie i niezłomność.
Szkoda, że takich przełomowych momentów nie było więcej.