Wiele hałasu o nic
,,Dziady"- reż. Maja Kleczewska - Teatr im. Juliusza Słowackiego w KrakowieChociaż dawno już ucichł skandal wokół krakowskich ,,Dziadów" zdobyć na nie bilety nie jest łatwo. Wyprzedają się w mgnieniu oka. Mnie się jednak udało i cytując klasyka mogę jedynie stwierdzić: Wiele hałasu o nic. Naprawdę.
Powstały efekt halo budzi chyba zbyt wiele nadziei. Ani przełomu, ani zbytniej kontrowersji nie zobaczymy. Wszystko to już w polskim teatrze było (no może poza Konradem-Kobietą) Zaniepokoiło mnie już samo otwarcie spektaklu. Fakt, mam alergię na tzw. nowe media w teatrze. Tak zwane nowe, bo w perspektywie świata już dawno trącą myszką. Tak zwane media, bo w scenicznym zastosowaniu rzadko są mediami, raczej zabawkami czy wytrychami.
Tak niestety było i tym razem. Pierwsze kilkanaście minut spektaklu to de facto kino. Na wielkim ekranie oglądamy rozgrywającą się w nieokreślonej przestrzeni scenę - zapowiedź chaosu. Naprawdę, eklektyzm na eklektyzmie siedzi i eklektyzmem pogania. Autorzy adaptacji (Maja Kleczewska - reżyseria, Łukasz Chotkowski - dramaturgia) w bardzo nachalny sposób próbują naciągnąć dramat Mickiewicza do swoich tez. Z poszczególnych części wyciągają pojedyncze sceny, których jedynym łącznikiem ma być wymyślony przez nich Polaków obraz własny. Dzięki temu wpadamy w ciąg stereotypów, które swoją płycizną nie wnoszą niczego nowego. A już samo dzikie przedstawienie obrzędu dziadów nie wiem komu bardziej uwłacza: obrażanym czy obrażającym. Umówmy się, wypróżnianie się do sztrajmłu (żydowskie nakrycie głowy) przez aktorkę wystylizowaną na Klepacką to coś, co wychodzi poza skalę absurdu. Tym bardziej na scenie pretendującej do sceny narodowej.
Inną sprawą jest kobiecość tego spektaklu. Praktycznie wszystkie pozytywne role męskie odgrywają kobiety. Jak to się sprawdza? Różnie. Na pewno cierpi na tym warstwa tekstowa. Przez zmianę rodzaju ginie wiersz, którym aktorzy i tak średnio się przejmują, czasami nieczytelna staje się warstwa fabularna. Ale to co teatr zyskał dzięki temu zabiegowi, to zdecydowanie inną od wszystkich Wielką Improwizację. Konrad (w tej roli Dominika Bednarczyk) ujmuje delikatnością, jakąś nieporadnością i siłą. Jednak w ostatecznym rozrachunku wobec tego zabiegu, jestem bardziej na nie, niż na tak. Próba wykorzystania tekstu wieszcza do anty-patriarchalnego manifestu jest raczej sztuką dla sztuki, niż faktyczną siłą. W moim odczuciu można by zrobić to dużo lepiej biorąc na warsztat inny tekst.
W tej realizacji potwierdzenie znajduje teza: nie ważne jak zaczynasz, ważne jak kończysz. Spektakl zamykają sceny z udziałem Jana Peszka, który nie potrzebuje dobrej dramaturgii, żeby błyszczeć. Jest w jego Senatorze coś nieoczywistego, lekkiego i brutalnego zarazem. Aktor bawi się dobrze sam ze sobą, szanując tekst, wyciągając smaczki. Słowem, kolejne potwierdzenie jego kunsztu. Szkoda tylko, że takiego poziomu nie reprezentuje cała inscenizacja. Gdybym miała w ślad za Panią Kurator odradzać szkołom wycieczek na ten spektakl, to bodaj nie ze względu na kontrowersję, ale na fakt, że taka dawka, delikatnie mówiąc, umiarkowanie dobrego teatru może skutecznie odstraszyć biednych licealistów na lata.
Ale żeby oddać cesarzowi, co cesarskie. To co dzieje się wokół samego spektaklu: czytanie wierszy przez ukraińskich aktorów, obecność niebiesko-żółtej flagi w czasie braw, czy zatroskanie widzów o losy teatru, jest na swój sposób piękne i budzące nadzieję.